Выбрать главу

Obojętnie, czy to był colt czy Smith and Wesson; ten za plecami na pewno skierował w niego lufę i Barnes niemal fizycznie czuł, jak w tym miejscu zaczyna mu się robić ciepło. A Barnes znał takie miejsce na plecach, w które kieruje się broń.

Doskonale.

Przez głowę przelatywały mu tysiące sposobów wybrnięcia z tej sytuacji, ale może właśnie dlatego, że były ich tysiące, żaden nie wydał mu się odpowiedni. Sytuacja fatalna, nie ma co ukrywać i Barnes zdał sobie z tego sprawę. Trzeba było coś zrobić, bo typ za plecami nie przejawiał jakoś inicjatywy. Dłużej nie mógł zwlekać. Facet z tyłu milczał. Zwlekanie w tej sytuacji byłoby błędem.

Karygodnym.

— Wstaję — oświadczył Barnes z miną desperata, choć nie kiwnął nawet palcem w bucie. Cisza.

— Wstaję — powtórzył i zaczął powoli, niemal niedbale unosić się z fotela.

Wstał. Chwilę stał nieruchomo zastanawiając się, co właściwie robi tamten. Nie dosłyszał jednak ani szmeru. Zgarbił się, nieco opuścił rękę i jeszcze tym samym, a maże już następnym, niedostrzegalnym ruchem wyciągnął z kabury ciężar czterdziestki piątki. Jego ciało jednocześnie wykonało w powietrzu starannie wytrenowany półobrót. W powietrzu — bo ułamek sekundy wcześnie uskoczył w bok. Gdyby tamten chciał w tym momencie strzelić, byłoby już za późno. Barnes doskonale znak takie i podobne sztuczki. Leżał na podłodze nastawni kilka metrów od poprzedniego miejsca, a że strzelał szybko — już wiecie. I teraz też nadusił jadowity języczek colta o podpiłowanym zębie zaczepu, żeby strzelać jak najszybciej. Strzał jednak nie padł. Barnes miał świetny refleks. Leżał na podłodze, a jego twarz wyrażała bezbrzeżne zdumienie.

Sala była pusta. Nikogo tu nie było. Ani z bronią, ani bez. Barnes uświadomił to sobie z całą jaskrawością i zrobiło mu się głupio.

Halucynacje. Za dużo wypił. Powoli podniósł się z podłogi i z leniwą rezygnacją wrzucił colta do kabury.

— Spiłem się — pomyślał — spiłem się jak świnia. Było mu jednak sądzone zdziwić się dzisiaj jeszcze raz i to nie ostatni. Nim zdążył domyśleć poprzednią kwestię do końca, wydało mu się nagle, że zwariował.

— Spokojnie, Barnes, nie zobaczysz mnie — śpiewnie poinformował go głos.

A więc to nie były halucynacje. Teraz nie miał najmniejszej wątpliwości. Ale kto u diabła mógł do niego przemawiać w zamkniętym na cztery spusty Instytucie, strzeżonym jak nic w świecie. To nie był kawał, a jeśli nie był… Barnes poczuł, że koszula na plecach zwilgotniała mu wcale nie od upału. Tęsknie spojrzał na czerwony przycisk z napisem ALARM.

— Do cholery — zaklął, starając się dodać sobie animuszu — do ciężkiej cholery, co to ma znaczyć?

— Posłuchaj, Barnes: przybywam z układu Alfa Centauri. Jest to widoczna z Ziemi gwiazda Galaktyki — śpiewnie informował głos.

Właściwie powinien się z tego roześmiać jak z dobrego żartu, ale nie mógł się zmusić do śmiechu. TO nie wyglądało na żart i nigdy nim nie było.

— Weź gazetę, Barnes. Czytaj! Na pierwszej stronie… komenderował głos. Barnes nie zastanawiając się wziął gazetę. Wykonywał przy tym odmierzone, spazmatyczne ruchy, jakie mogłaby wykonywać maszyna, gdyby była oczywiście trochę nadpsuta.

Nic z tego nie rozumiał i było mu wszystko jedno.

„…Jak donosi nasz korespondent z Grevson — literki kłębiły się jak stado pijanych mrówek — w dniu wczorajszym zauważono tam latający talerz.W godzinę później na południowy zachód od miasta spadł meteoryt, wywołując panikę miejscowej ludności. Na miejsce upadku przybysza z Kosmosu udała się specjalna ekipa naukowa z Instytutu w Powder Valley”.

Powoli zaczynał pojmować.

— To TY jesteś… — wyszeptał.

— Jestem przybyszem z Kosmosu. Nasza cywilizacja wyprzedza waszą o wiele lat. Dlatego potrafię rozmawiać z tobą.

Uczucie strachu zmalało. Barnes błyskawicznie wydedukował, że nic mu nie grozi, przynajmniej dopóki niewidzialny gość chce rozmawiać. Postanowił działać rozważnie.

— A po co tu przyjecha… to znaczy… przybyłeś? — udał zainteresowanie, ale jego szare komórki zastanawiały się nad sposobem wyjścia z opresji.

— Profesor Ruckley wynalazł coś, o znaczeniu czego nie wie nawet on sam — sposób wytwarzania antymaterii. Ta mogłoby być groźne dla NAS, Barnes!.. To był zdolny człowiek ten Ruckley, niestety — tylko człowiek.

— Co to znaczy: był?

— Profesor Ruckley zginął dziś rano w wypadku samochodowym — bezbarwnie wyśpiewywał głos — był człowiekiem, a ludzie są śmiertelni, Barnes.

— To… to niemożliwe!.. Wyście go…

— Tak, Barnes. To jest nasza robota. Mógł wymyślić jeszcze wiele, ale za dużo jak na wasze stadium rozwoju. Nie wolno tak wyprzedzać własnej epoki. Nie daliście sobie rady z bombami „A” i „H”, a już bawicie się antymaterią. To dla NAS mogłoby być niebezpieczne. Dopóki na waszej planecie istnieją konflikty, dopóki ludzie się nienawidzą, dopóki twój rząd chce wszystko rozstrzygać siłą, nie możemy dopuścić, aby detonator materii, jakim są antycząstki, dostał się w wasze ręce. Użycie antymaterii może spowodować chaos w Galaktyce. To groźna broń, Barnes. I MY nie dopuścimy do jej użycia, nawet za cenę interwencji, której unikaliśmy dotąd. Dlatego Ruckley zginął…

— Miał pojutrze uruchomić swój Generator… — do świadomości Barnesa dopiero teraz dotarło, że profesor nie żyje. Zaczęła go ogarniać wściekłość na kogoś, kto zabił „starego” Ruckleya, kto relacjonuje o tym śpiewnym, spokojnym głosem i na kim nie można się zemścić.

— Ty go uruchomisz, Barnes, według moich wskazówek.

— Ja?!.. — zdziwienie było całkiem naturalne.

— Wybuch meteorytu, o którym czytałeś, to była eksplozja naszego transformatora energii, przetwarzającego materię w antymaterię potrzebną nam do poruszania się. My też jesteśmy omylni i źle obliczyliśmy ziemskie wektory sterownicze. Nasz transformator nie wytrzymał przeciążenia. Nie możemy się zmaterializować, Barnes. Nie możemy działać. Nie możemy się stąd wydostać. Po prostu brak nam energii. — I ja wam jestem do tego potrzebny?

— Musisz uruchomić Generator, Barnes. Jako istota niematerialna — przynajmniej w waszym pojęciu i przynajmniej na razie — nie mogę tego zrobić.

— A jeśli odmówię? — Barnes zawsze lubił znać całość zagadnienia.

Kiełkowała w nim pewna myśl i był z niej niemal zadowolony. To „niemal” wolał jednak sprawdzić…

— Nie możesz odmówić — beznamiętnie kwilił głos antymateria jest nam potrzebna od zaraz. Jeżeli natychmiast nie uruchomisz Generatora — zginiemy.

— Wy zabiliście Ruckleya. Pomyliłeś się, panie niewidzialny! Ja nie włączę Generatora, choćby miał was szlag trafić, a może właśnie dlatego!..

— Włączysz, Barnes! — głos stracił nagle swoją bezbarwność. Widocznie ONI też się denerwują, zarejestrował Barnes bez wzruszenia.

— Nie włączę! Nie włączę!.. — jeżeli nie potrafią uruchomić Generatora, to co mu mogą zrobić?

Przez chwilę panowała cisza.

— Zginiemy, Barnes, ale starczy nam energii na nadanie pęczka informacji dla naszego świata. Pomszczą nas. Tu, na Ziemi, mamy jeszcze coś do załatwienia. Zginiesz, Barnes! — głos wyraźnie osłabł, co Barnes stwierdził nie bez cynicznego zadowolenia.

— Nie boję się — powiedział. — Nie potrafię się bać czegoś, czego nie widzę… A jeżeli zginę, to już po was… — jego bezczelność była rozbrajająca.