— Starość nie radość — bąknął. — Daj jakieś wiertełko. Bragg wygrzebał z torby malutkie spiralne wiertło i podał je Severa’owi, który ruszył w stronę rudowca.
Saturn znajdował się już niemal w zenicie. W jego blaskach chłodno świeciły krawędzie skał. Wyminąwszy potężny głaz Severe zobaczył wielki statek, a raczej górną jego połowę, która — zdawałoby się — wisiała w próżni nie opierając się na niczym. Severe zamarł na moment w zdumieniu, a potem się uśmiechnął. Wszystko było na miejscu. Pracowity automat polerujący obniżając się po spirali zdążył już dojść do połowy kadłuba. Oczyszczona część poszycia połyskiwała niebieskawo w odbitym świetle, dolna zaś, szeroko zakończona, o gąbczastej powierzchni, pochłaniała światło i ginęła w ciemności. Z bliska jednak stawała się widoczna, toteż można było ogarnąć wzrokiem cały kadłub statku, niedorzeczny, przypominający stary stożkowy pocisk artyleryjski. Sześć amortyzatorów wisiało nad najbliższymi skałami jak wysięgniki żurawi.
Podszedłszy całkiem blisko zatrzymał się i spojrzał na dozomierz; statek promieniował, co prawda słabo. Severe podszedł bardzo blisko. Automat polerujący dokonawszy okrążenia ukazał się znowu.
Właz znajdował się niespodziewanie wysoko, nie w dolnej, najszerszej, lecz w środkowej części kadłuba, powyżej górnego umocowania amortyzatorów. Prowadziła do niego dziwnie masywna drabinka byle jak zespawana z rur. Severe z ciekawości poszukał wzrokiem nazwy statku, która powinna widnieć nad włazem, ale ta część statku pokryta była jeszcze nagarem i nic nie można było dojrzeć. Wspiąwszy się zastukał wiertłem w klapę włazu, ale skorupa, w jaką przekształciła się wierzchnia warstwa poszycia, głuszyła dźwięk. Zdumiony, że taki, dawno już nadający się na złom statek potrafił jeszcze ujść uwagi nader skrupulatnych patroli kosmicznych, Severe kilkoma skośnymi uderzeniami obtłukł skorupę nagaru i zastukał znowu.
Czekać musiał długo. Widocznie ludzie byli daleko, a ponadto potrzebny był czas, żeby jeden z nich mógł włożyć skafander. Wreszcie właz powoli się otworzył. Na tym starym, co najmniej dziesięcioletnim statku klapa nie otwierała się na zewnątrz tworząc pomost i nie rozsuwała się na boki dwoma skrzydłami, lecz chowała się do środka, pociągana zginającymi się w przegubach dźwigniami. Gdyby wytężyć pamięć, można by sobie nawet przypomnieć, kiedy i na jakich statkach były takie włazy.
Na tle cofniętej klapy ukazał się człowiek w skafandrze — jak można było sądzić z gabarytów, jąkała. Wyciągnąwszy lewą rękę zgiętą w nadgarstku postukał wskazującym palcem prawej ręki po okienku na przegubie, gdzie widniał zegarek, i pogroził tym palcem dając Severe’owi do zrozumienia, że umowny termin jeszcze nie upłynął. Severe także pokazał swój zegarek i kilkakroć przesunął nad nim dłonią na znak, że nie chodzi teraz o czas i że on wcale nie dlatego przyszedł. Wyciągnął ku gospodarzowi swoje malutkie wiertło i dwoma palcami pokazał pożądaną średnicę, mniej więcej pięć milimetrów. Dryblas stał chwilę bez ruchu, potem zrozumiał. Ostrożnie wziął wiertło i wykonał gest zaproszenia. Severe zdecydował się już przekroczyć próg, ale spojrzawszy na swój dozomierz zrezygnował z tego zamiaru: promieniowanie było na statku niewątpliwie jeszcze wyższe niż poza nim. Severe przecząco poruszył ręką zwróconą dłonią ku dryblasowi, który się cofnął, a płyta klapy wysunęła się zamykając właz.
Severe oddalił się od statku.
Po piętnastu minutach właz otworzył się znowu. Dryblas poczekał, aż Severe wespnie się na górę, i podał dziennikarzowi malutkie wiertło oraz drugie, takie, jakie było potrzebne. Severe gestem wdzięczności przyłożył ręce do piersi, dryblas się w odpowiedzi ukłonił. Promień lampki oświetlającej próg i najwyższy stopień trapu padł na górną część staromodnego, niemal kulistego hełmu i ukazał na wpół zatarte słowo, z którego pozostały tylko litery „Słon…”. Severe wiedział, że na jego własnym hełmie, pod reflektorem, widniał złoty napis „Ładoga”. Rudowiec zwał się prawdopodobnie „Słońce” lub jakoś tak. Severe raz jeszcze pomachał ręką i ruszył w drogę powrotną, a dryblas został na progu włazu i patrzył za nim.
Teraz praca potoczyła się szybciej, mimo że wiertło było niezgorzej stępione. Po godzinie przeciągnęli kabel przez otwór pod drzwiami stacji. Severe westchnął z ulgą i otarł pot z czoła.
— Przynieś po koktajlu — powiedział do Bragga. — Pewnie trzeba będzie zmobilizować zasoby „Ładogi”. Piloci gwiazdowi nie będą gasić pragnienia tym, co pili ci trzej ze „Słońca”.
— Dlaczego ze „Słońca”?
— Tak się chyba nazywa ten ich kufer — zaśmiał się Severe i zaczął gmerać w pęku żył kabla.
Przyłączył pulpit zdalnego sterowania, monitor oraz telekamery i zabrał się do kabla zdalnego sterowania pulpitu radiostacji „Ładogi”, kiedy Bragg przyniósł szklanki z chłodzoną mieszaniną soków.
— Długo to trwało — rzekł Severe biorąc szklankę.
— Przypominałem sobie, ale takiej nazwy ani rusz nie mogę wygrzebać z pamięci. „Słońce”? Nie, nie pamiętam, żebym coś takiego znal.
— A jednak „Słońce”. Taki był napis. Kadłub tak obrósł nagarem, że bałem się stukać w poszycie, bo wiertło mogło przejść na wylot. Co prawda tam, gdzie przeszedł automat polerujący, metal lśni. Sądzę więc, że tym razem szczęśliwie dotrą do Tytana, a w następny rejs inspektor ich nie puści. Odpocznij teraz, bo trzeba będzie jeszcze ustawić kamery na zewnątrz. Albo lepiej ustaw kamery, a potem odpocznij.
Pomógł Braggowi nałożyć skafander i znowu wziął się do pracy. Bragg chwycił obie kamery i znikł w śluzie. Severe przyłączył pulpit radiostacji, połączył monitor z zasilaniem oraz kablem antenowym, zatarł z zadowoleniem ręce i włączył monitor. Bragg zdążył już ustawić kamery i stał w szatni z odrzuconym hełmem.
— No, teraz odpocznij — powiedział Severe.
— Jeśli nie jestem potrzebny, to pójdę naprawić swój automat.
— Poczekaj. Wypróbujemy teraz radiostację i już sobie pójdziesz. Weź jeszcze koktajl i… dla mnie też.
Severe włączył radiostację „Ładogi”. Pomieszczenie wypełnił szum. Severe powoli poszukał w eterze, w tym paśmie, na którym pracował nadajnik „Błękitnego ptaka”.
— Teraz spróbujemy wywołać Ziemię i donieść, że u nas wszystko w porządku. — Spojrzał na wskazówkę strojenia, która wahała się w prawo i w lewo. Nagle drgnął. Z szumu zakłóceń wyrwało się jakieś słowo, donośne, lecz wypowiedziane ochryple i trudne do rozpoznania.
— Odległość — ledwo dosłyszalnie powtórzył Severe.
Znowu dał się słyszeć głośny szmer, lecz Severe włączył strojenie automatyczne. „Dokonamy lądowania — tak samo ochryple odezwał się głośnik. — Potwierdzenia nie chcę. Wyłączam się. Seans za dwie godziny. Pozdrowienia, kochana Ziemio. Stop”. Szum się nasilił, potem zmalał, Bragg podbiegł wylewając płyn ze szklanek. Severe spojrzał nań rozradowanym wzrokiem i powiedział cicho:
— To oni.
— To gdzieś blisko.
— Tak, będą za dwie godziny. Przypuszczam, że następny seans chcą nadać stąd. Ale zamiast nich, zrobimy to my! A ci jeszcze tu… Czas, żeby się już wynieśli!
Włączył znowu monitor, skierował kamery na rudowiec. Poszycie statku było czyste, właz zamknięty. Na dziobie powoli obracał się półkulisty kosz anteny. Zapłonęły światła nawigacyjne, potem nagle zgasły, zapłonęły ponownie i już ich nie wyłączono.
— Spójrz — wykrzyknął Severe — chyba się wynoszą. Na pewno odebrali ten komunikat i zrozumieli. Nie będzie trzeba ich popędzać. Wzywam Ziemię! Odwrócił się do pulpitu, ale Bragg go zatrzymał: