— Za chwilę. Rudowiec teraz startuje i nie przebijemy się przez zakłócenia. Tymczasem zobaczymy…
Podszedł do szafki bibliotecznej i znalazł „Rejestr statków kosmicznych”. Przewertowawszy go pokręcił głową i rzekł:
— Takiej nazwy jednak nie ma. Nic związanego ze Słońcem. Zresztą jeszcze poszukam…
Severe rozsiadł się przy pulpicie.
— Wypróbujemy światła… — mruknął pod nosem i przesunął wyłącznik. Z silnych reflektorów „Ładogi” lunęły strumienie światła. Poszycie rudowca zabłysło, jakby je objął płomień.
— O! — rzucił Severe — o to mi chodziło! Co on robi? Zobacz…
Bragg odwrócił się ku ekranowi monitora. Statek mrugał światłami nawigacyjnymi. „Dzięki” — przeczytał Bragg. Severe się uśmiechnął:
— Sądzą, że to na ich cześć.
Światła wciąż mrugały. „Miłego pobytu” — przeczytał Bragg.
— Słuchaj — powiedział szybko. — Oni rzeczywiście startują. Mają jeszcze czas, a startują!
— To i dobrze.
— Oddałeś wiertło?
— Nie, zapomniałem.
— Tak się nie robi — rzekł Bragg.
Spiesznie wydobył wiertło z torby narzędziowej i zaczął paznokciem zdrapywać z niego zgęstniały, zmieszany z pyłem smar. Potem zaklął i wybiegł. Severe speszony podniósł brwi. Po sekundzie dopadł Bragga w szatni: pilot wyrywał skafander z uchwytów.
— Wywołuj ich! Prędko! — ryknął Bragg.
— Już wciągnęli antenę — odparł Severe wzruszając ramionami, ale mimo to zaczął włazić w skafander, który Bragg przed nim trzymał.
Wyskoczyli ze stacji w chwili, kiedy statek trzykrotnie zamrugał: „Uwaga… Uwaga… Uwaga”. Bragg gwałtownie się zatrzymał, czepiając się głazów, by nie ulecieć zbyt wysoko.
— Patrz! — powiedział półgłosem.
Zgięte nogi amortyzatorów zaczęły się powoli rozprostowywać w przegubach. Równo ucięty od dołu kadłub podnosił się coraz wyżej, lecz nie cały. Dolna, najszersza jego część pozostała na poziomie uniesionych pięt, z którymi była trwale połączona. Reszta unosiła się do góry… Bragg ukląkł i zaczął patrzeć od spodu. Dziób statku zrównał się z dziobem „Ładogi” i rósł nadal.
Bragg zobaczył zapewne to, co chciał, gdyż zerwał się szybko i złapał Severe’a za ramię.
— Wracajmy natychmiast! — wrzeszczał. — Do stacji! Szybko!
Severe zaczął się opierać.
— Przyjrzyjmy się raczej stąd. Nie zdarza mi się widzieć…
— I nie zdarzy się, durniu! — Bragg w pasji pchnął Severe’a ku wejściu. W stacji nie zdejmując skafandrów rzucili się do monitora. Statek stał teraz nieruchomo. Bragg podszedł do pulpitu i zaczął obracać zewnętrzne kamery tak, by patrzyły na statek z dołu ku górze i dawały największe zbliżenie.
Severe spojrzał na ekran, na Bragga, znowu na ekran. Obiektywy przybliżały najniższą część statku ukazując ją z dołu, w skos. Severe’owi zdawało się, że zobaczył bezdenne jezioro wypełnione czarną spokojną wodą.
— Zrozumiałeś? — krzyknął Bragg.
Severe nie zdążył odpowiedzieć; Musiał się chwycić stołu. Skały drgnęły. Japet zaczął dygotać. Miliony fioletowych strzał uderzyły w podłoże. Poleciały okruchy. Severe jęczał kiwając głową. Statek wisiał nad powierzchnią Japeta wyprostowany, kształtny. Fioletowe światło bladło, rzedło, stawało się przezroczyste i nierealne. Statek wznosił się coraz szybciej.
— Moje kamery! — wrzasnął Severe. — Bodaj go diabli!
Włączył kamery. Pierwsza oślepła pod deszczem okruchów, które jeszcze sypały się z góry. Statek był już wysoko, świecił w drugiej kamerze jak mała, lecz bliska planeta.
— Pięknie mi się przysłużył — rzekł żałośnie Severe. — Wszystko szło tak dobrze, aż wreszcie rozbił kamerę.
— A po co ci kamera?
Severe spojrzał zezem na pilota.
— Któż mógł wiedzieć, że rudowiec będzie miał fotonowy napęd?
— Dlaczego rudowiec? — zapytał ze złością Bragg. — Kto powiedział, że to rudowiec?
Milczeli przez kilka sekund spoglądając na siebie.
— No nie, daj spokój! — odezwał się Severe. — To niemożliwe.
— Masz — powiedział Bragg.
Trącił leżące na stole zatłuszczone wiertło, które potoczyło się ku Severe’owi.
Ten wziął je i przeczytał wybity na trzpieniu ledwie widoczny napis: Błękitny Ptak. A w drugim wierszu: Układ Słoneczny.
— Ale tam nie było człowieka o nazwisku Cry — rzekł wreszcie Severe. — Nie było! Rozumiesz?
— To zobacz, czy nie ma tego nazwiska w innym miejscu — powiedział w zamyśleniu Bragg. — Poszukaj wśród załogi „Latającej ryby”.
— „Latającej ryby”?
— Tak, tej, która nie wróciła.
Wzruszywszy ramionami Severe wertował „Rejestr”. Znalazł „Latającą rybę”, przeczytał i długo milczał…
Przełożył Bolesław Baranowski
Edmund Wnuk-Lipiński
WYPRAWA RATUNKOWA
Corx miał już za sobą blisko pół godziny lotu. Kręcące się z zawrotną szybkością płaty wirolotu cięły zdradliwą atmosferę tej tajemniczej planety. „Szczególnie uważać z oddychaniem. Wszystkie pomieszczenia dokładnie zahermetyzować. Nie ruszać się bez masek tlenowych. Atmosfera przypomina do złudzenia skład zwykłego gazu rozweselającego; oprócz tego jest jeszcze kilka nie zidentyfikowanych związków chemicznych, które mogą być trujące” — powtarzał machinalnie najważniejsze wskazania instrukcji. W dolnym okienku kabiny, jak na ekranie źle nastrojonego telewizora, przesuwały się z wolna zamglone kontury nieregularnie rozrzuconych wysepek. Z wysokości pięciu kilometrów wyglądały, jak rozsypane nieostrożną ręką wielkie bulwy ziemniaczane.
Leciutkim ruchem drążka począł sprowadzać pojazd w dół. Po chwili można było dostrzec delikatne zmarszczki na dotychczas nieskalanej powierzchni rozlewiska, sięgającego po krańce horyzontu.
„To już trzecia wyprawa ratunkowa” — myślał leniwie. „Każda następna ekspedycja ma ratować coraz większą liczbę osób. My mamy ratować już dziesięciu. Następni będą ratować piętnastu. Najgorsze, że nie wiadomo przed czym ratować i czy w ogóle jest kogo ratować”.
Wszystko zaczęło się od tego, że statek zwiadowczy Galaktycznego Centrum Badawczego w okolicach tej właśnie planety przestał reagować na wszelkie sygnały. Potem, mimo kilkudniowego uporczywego wywoływania na fali alarmowej, nikt już nie odpowiedział. Wówczas Centrum wysłało rakietkę Galaktycznego Pogotowia Ratunkowego. Po odebraniu meldunku, że dotarli do celu, wszelki słuch o nich zaginął. To samo stało się i z drugą rakietką, wysłaną w tydzień później.
Przygotowania do trzeciej wyprawy trwały blisko miesiąc. Statek ratunkowy wyposażony został w najnowszy urządzenia, jakimi aktualnie dysponowała technika. Załogę dobrano z najbardziej doświadczonych żeglarzy kosmicznych, zahartowanych w rozlicznych niebezpieczeństwach. Od początku ekspedycji wszystkich jej uczestników obowiązywał rygor trzeciego stopnia ostrożności (konwencja ratunkowa przewiduje cztery stopnie — najwyższy z nich, czwarty, zabrania ludziom opuszczania pojazdu macierzystego, wszelkie prace na zewnątrz wykonują automaty; trzeci natomiast jest najwyższym stopniem ostrożności, w którym działać mogą ludzie).
Wirolot znalazł się wreszcie nad wysepką, na której rozbili obozowisko. Corx wylądował, założył maskę tlenową i rozhermetyzował kabinę. Po chwili kroczył po elastycznie uginającej się nawierzchni w stronę pękatych budynków Bazy.