Wmieszawszy się w tłum podróżnych (na szczęście koordynator ubrał senatorów tak, aby się nie różnili od tubylców) członkowie komisji podeszli do warownej bramy. W bramie, prężąc potężne bicepsy, stali rośli, półnadzy wojownicy. Opierali się na mieczach i bacznie oglądali przechodzących.
Szczęśliwie minąwszy straż senatorzy znaleźli się na wybrukowanych kamiennymi płytami rojnych ulicach gwarnego miasta.
Bogate pałace i gmachy publiczne, koło których przechodzili członkowie komisji, ozdobione były licznymi kolumnami, posągami i płaskorzeźbami.
Ulicami bez pośpiechu poruszali się odziani w śnieżnobiałe chitony mieszczanie dyskutując o ostatnich walkach gladiatorów i nieustannie rosnących cenach niewolników.
W cieniu portyków uczeni mężowie w podeszłym wieku gawędzili niespiesznie ze swymi wiernymi uczniami.
Pod drzewem siedział ślepiec i akompaniując sobie na cytrze (albo innym szarpanym instrumencie muzycznym) dźwięcznym głosem śpiewał długą, bardzo długą pieśń.
— O czym on śpiewa? — zainteresowali się senatorzy.
— O podróżach jakiegoś miejscowego bohatera — odpowiedział przysłuchawszy się koordynator i z szacunkiem dodał: — Epos!
Czarnoskórzy niewolnicy nieśli w otwartej lektyce swoją panią…
Zaturkotał wóz…
Dziwnie wyglądający nagi człowiek wyskoczył zza węgła. Z okrzykiem: „Eureka!” podbiegł do członków komisji i wymachując rękami zaczął coś w uniesieniu wywrzaskiwać.
— Mówi — przetłumaczył koordynator — że przed dziesięciu minutami odkrył nowe prawo. Ciało, mówi, zanurzone w wodzie traci na ciężarze tyle, ile waży wyparta przez nie ciecz. Zuch z ciebie! Dobre prawo odkryłeś! — pochwalił mieszkańca grodu Ejbi Si poklepał go po ramieniu.
Wielki uczony dziarsko stuknął sandałami i znowu wrzasnąwszy „Eureka!” pobiegł dalej.
To, co zobaczyli na Unie, przeszło ich oczekiwania.
Tylko Głównego Koordynatora prześladowało dziwne uczucie, że gdzieś już to wszystko widział. I to nie raz. Ale gdzie i kiedy?
Szli pod górę i Główny dlaczegoś pomyślał, że teraz zobaczą morze i białe żagle statków. A kiedy rzeczywiście w dali ukazał się port i statki, Dabl Ju jakoś dziwnie popatrzył na Ejbi.
V
A późną nocą, kiedy zmęczeni członkowie komisji wrócili na stację kosmiczną i poszli spać, Główny Koordynator wezwał do siebie Ejbi.
— Chcę panu, koordynatorze, zadać trzy pytania, potem zaś zakomunikować przyjemną nowinę. Pierwsze pytanie: jak długo budował pan to miasto?
— Nie rozumiem pana… — speszył się Ejbi.
— Niech pan nie odstawia durnia — przerwał Dabl Ju. — Więc jak długo?
— Trzy lata… — westchnął koordynator.
— No cóż. Nawet przy tej technice, jaka była na Unie, to dość prędko. Z pana, jak widzę, doskonały organizator.
Ejbi skonfundowany zachichotał. Prawdę mówiąc miał nadzieję, że wszystko jakoś przyschło, a tu masz ci los!
— Piękne miasto pan zbudował, ale trochę zbyt nowe, jak z igły…
— Nie było czasu imitować zabytków, chociaż należało…
— Drugie pytanie: gdzie mogłem widzieć dokładnie takie samo miasto?
— W pańskiej sali konferencyjnej. Na obrazie. Piąty od lewej.
— Oczywiście! — przypomniał sobie od razu Dabl Ju. — Tak jest, piąty od lewej… I jakże pan go tak dokładnie zapamiętał?
— Przez dwieście lat oglądałem! Zapamiętałem chcąc nie chcąc.
— I pytanie ostatnie: od kiedy pańskie sprawozdania nie odpowiadały prawdziwemu stanowi rzeczy?
— Niemal od samego początku — rozłożył ręce Ejbi. — Tubylcy się nie śpieszą… W nosie mają i KRZ, i KWoR. Dzikusy!
— No, teraz i tak wszystko jedno. Otrzymałem zawiadomienie, że różowa opozycja zwyciężyła w Senacie i kontynuowanie naszej pracy uznano za bezcelowe. Tak. Udało się panu!
— Dlaczego? — nie zrozumiał Ejbi.
— Ano dlatego że powrócimy na Oz i pańska tajemnica na zawsze pozostanie tajemnicą…
— Ale pan wie! I może pan…
— Co mogę? Opowiedzieć, że jakiś tam koordynator trzeciego stopnia dwieście lat wodził minie za nos?… Nawiasem mówiąc, za sporządzanie interesujących sprawozdań Parlament przyznał panu tytuł koordynatora pierwszego stopnia. Gratuluję! I proszę mi nie dziękować. Uratowała pana wojna na Miksie. — Dabl Ju zamilkł. — Zresztą, o ile dobrze teraz rozumiem, na wychwalanym Miksie rozkwit nauki i techniki był tak samo nieprawdziwy, jak rozkwit społeczeństwa niewolniczego na Unie!
— A co z wojną bakteriologiczną?
— Tak, straszliwe bakterie, z których powodu żadna komisja nie odważyła się lądować na Miksie, to też nieźle pomyślane. Ależ mam zdolnych koordynatorów! Jeden lepszy od drugiego!
VI
Tak zakończyła się ta największa z wielkich ekspedycji kosmicznych.
Pozostawieni samym sobie mieszkańcy planet powolutku się rozwijali.
A po trzydziestu tysiącleciach uniańscy archeologowie odkryli w nieprzebytych dżunglach opuszczone miasto nieopisanej piękności, wcale niepodobne do innych miast Uny i zbudowane z nie znanych na Unie materiałów.
I przypomnieli sobie wówczas stare legendy o nie wiadomo skąd przybyłych ludziach, co nie wiadomo dokąd wywędrowali, którzy umieli pono to, czego nikt nie umiał i dotychczas jeszcze nie umie.
I zaczęto mówić, że na długo przed współczesną cywilizacją istniała na Unie inna, jeszcze bardziej rozwinięta cywilizacja.
Nikt, co prawda, nie mógł wyjaśnić, dlaczego pozostało po niej zaledwie jedno miasto i żadnych więcej śladów. Ale i to uważano za potwierdzenie legendy.
Wysuwano i odrzucano hipotezy, tworzono i obalano koncepcje.
Tajemniczy gród dał asumpt do napisania 22 442 rozpraw, stworzenia 10237 powieści i nakręcenia 1143 filmów. W żadnym jednak z wymienionych dzieł autorom i tak nie udało się dotrzeć do istoty rzeczy. Jeśli oczywiście nie liczyć tego niedługiego, lecz w pełni wiarygodnego opowiadania.
Przełożył z rosyjskiego Bolesław Baranowski
Sakyō Komatsu
PAPIER CZY WŁOSY
Kami ka kami ka
Drogi czytelniku, muszę cię prosić na samym początku, abyś przeczytał tę opowieść tak szybko, jak tylko potrafisz. Chociaż i tak nie ręczę, czy doczytasz rzecz do końca, choćbyś nie wiem jak się śpieszył.
Nie zalecam jednak czytania po łebkach. Nie umiem opowiadać inaczej jak dokładnie, po kolei, obawiam się więc, że przerzucając tylko niedbale stronice nie uchwycisz tego najważniejszego, co mam do przekazania na samym końcu. Ach, jakżebym chciał, abyś już znał zakończenie tej historii. Życzę ci, i sam również pragnę tego gorąco, aby ta próba zakończyła się pomyślnie…
Słucham? Żebym, w takim razie, od razu powiedział, co mam do powiedzenia? Kiedy mówię przecież, taki już mam charakter — a naraziło mnie to na niemałe kłopoty w moim dziennikarskim fachu że nie potrafię inaczej opowiadać, jak systematycznie, fakt po fakcie.
Od czego by tu więc zacząć? Chyba od tego wieczora, nim się to wszystko — wiecie, o czym mówię — wydarzyło. Tylko błagani, proszę mnie nie ponaglać.
Zasiedziałem się wtedy u Nomury, mego przyjaciela, popijając zdrowo do późna w nocy. Nomura, młody, zdolny biochemik, prowadził wówczas badania naukowe dzięki sporym funduszom uzyskanym na ten cel od pewnej poważnej firmy. Dziwny z niego człowiek, jakby niezupełnie normalny, jakby nie z tego świata, albo raczej pozbawiony poczucia rzeczywistości. Tego wieczora, chociażby, ściągnął mnie do siebie ni mniej, ni więcej tylko na… seans telepatii hipnotycznej z udziałem jego starszej siostry Mayako.