Выбрать главу

Z trzaskiem rozbiło się okienko.

— Proszę się nie awanturować. Na pewno coś zaradzimy — ratował sytuację kasjer. — I tak pociąg jest opóźniony. Właśnie informujemy się telefonicznie, co robić.

— Co z biletami?

— Z biletami… Biletów nie ma. Nie ma ani jednego. — Kasjer był bliski płaczu.

— To chyba nie nasza wina, że nie ma biletów. Wpuśćcie nas bez biletów!

— Nie można! Jakże tak, bez biletów. Regulamin zabrania…

— Ty, biurokrato! — uniósł się ktoś. — Wydajcie nam w takim razie zaświadczenia o opóźnieniu pociągu.

— No tak, ale… — bąkał kasjer. — Jak mam wydać zaświadczenia, kiedy…

W tej chwili rozległ się szum i — z ponad trzydziestominutowym opóźnieniem na peron wjechał pierwszy pociąg elektryczny. Tłum, ledwo mieszczący się już na dworcu, runął w stronę wejścia. Ludzi jakby coś opętało. Drewniane drzwiczki poszły w drzazgi. Usłyszałem przez wrzawę błagalny krzyk kontrolera, ale nie miałem nawet chwili, żeby się obejrzeć. Wskoczyłem na parapet jakiegoś kiosku i zacząłem pośpiesznie fotografować oszalały tłum miniaturowym aparatem, który stale noszę przy sobie.

Dojechałem szczęśliwie do stacji docelowej, wyszedłem do miasta, złapałem taksówkę i kazałem wieźć się do redakcji.

— Co się dzieje? — zagadnął mnie szofer — na poprzedniej stacji awantura, tu to samo…

— Biletów nie chcą sprzedawać!

— A dlaczego?

— Sam nie wiem, ale coś dziwnego jest w tym wszystkim.

Pomyślałem, że ta taksówka może mnie nieźle kosztować, dobre tysiąc jenów aż do redakcji. Pośpiesznie wyciągnąłem portfel. Powinna być jeszcze jakaś połowa pensji… ale, co to? Nie ma nic?! Portfel był pusty: znikły, jakby je kto wymiótł, banknoty pięciotysięczne, dziesięciotysięczne, wszystkie co do jednego. Obracałem portfel na wszystkie strony, ale jedyne, co ujrzałem, to miałki pył wysypujący mi się na kolana. I w tej chwili dopiero zaczęło mi świtać w głowie. Goś dziwnego dzieje się z papierem. Papier znika! Cały papier, jaki jest na świecie, ni stąd, ni zowąd znika nagle bez śladu. Albo też… Nie, to niemożliwe. To pewnie jakieś lokalne zjawisko — pocieszałem się, ale w tej chwili dreszcz mnie przeszedł. A co będzie, jeśli rzeczywiście papier zniknie. A niech to wszyscy diabli… Takie kapitalne zdjęcia zrobiłem i nawet gazet nie będzie, gdzie mógłbym je zamieścić…

Ledwo podjechaliśmy na miejsce, wyskoczyłem z auta i podbiegłem do budki portiera.

— Dziadku, pożycz mi trochę grosza — wymamrotałem z trudem łapiąc oddech. — Zaraz oddam.

— Co pan, żarty sobie stroi. Nie mam ani jednego banknotu.

A więc jednak… Czułem, że blednę.

— No to w takim razie, daj pan trochę monet.

— Co pan! Monety teraz to bogactwo. Zostały mi zresztą same dziesięcio- i stujenówki.

Wściekły obróciłem się na pięcie i podałem kierowcy, który stał za mną, zegarek. — Zapłacę panu innym razem, wtedy mi go pan odda. Dobry zegarek, z kalendarzem.

— Niech pan pójdzie na górę — krzyknął portier — tam się dopiero dzieje. No, no, co to będzie…

Wbiegłem po schodach, otworzyłem drzwi pokoju redakcyjnego i — przed oczami roztoczył mi się straszliwy widok.

Ktoś miotał się po pokoju, krzycząc jak opętany. Inni zbili się w grupki i kłócili zażarcie wymachując rękoma. Telefony urywały się, aż uszy rozsadzało od kakofonii dzwonków. Ktoś wydzierał się do słuchawki, jakby ją miał za chwilę ugryźć. Paru osunęło się bezwładnie na krzesła i siedziało z otępiałymi minami. Widok był dantejski, istny pożar w szpitalu wariatów. I rzeczywiście nikt chyba w tym momencie nie był przy zdrowych zmysłach.

I czyż można się dziwić? W ciągu jednej nocy znika wszystko, co jest owocem naszej pracy, co z wielkim nakładem sił dzień po dniu przelewaliśmy na papier. Wszystko — dokumenty, rękopisy, wycinki, notatki, odbitki korektorskie, słowniki, cała makulatura, wyrzucone manuskrypty, które nie mieściły się już w koszach i walały po podłodze — wszystko to wymiecione bez śladu. Pod sufitem, na drutach smętnie zwisały klamerki, które nie miały już czego przytrzymywać.

Któryś z kolegów z nienaturalnym śmiechem rzucił się w stronę archiwum i zaczął wyrzucać na podłogę pudła po aktach.

Patrzyłem na to wszystko oszołomiony stojąc na progu, gdy wpadł na mnie z całym impetem jeden z redaktorów.

— Gon — złapałem go za rękę. — Naprawdę wszystko…

— Tak, braciszku, koniec, wszystko przepadło. — Poczułem zapach alkoholu. — W magazynach oczywiście też nic nie zostało. Zamówiliśmy pilną dostawę papieru, ale z całego transportu została szczypta prochu na ciężarówkach. Tak to wygląda.

— Ale o co chodzi? W czym rzecz? — wykrztusiłem falsetem ze zdenerwowania. — Przecież to czysty obłęd!

— Ba, któż to może wiedzieć — powiedział Gon lekko się chwiejąc. — Tak czy owak, z nami, dziennikarzami koniec, powiadam ci. Wyciągnął zza siebie butelkę, łyknął zdrowo, po czym uniósł butelkę do góry.

— Patrz, etykietkę też diabli wzięli. Teraz nawet nie wiesz, co pijesz: pierwszy gatunek sake, zwyczajną, czy w ogóle jakieś świństwo.

Obłąkańcze sceny działy się wszędzie — w zecerni, w hali maszyn, w dziale ekspedycji. Jeszcze niedawno aż kipiało tu od roboty, wrzało jak na polu bitwy. A teraz… W powietrzu czuło się takie napięcie, że jeszcze moment, a wszyscy rzucą się na siebie z pięściami.

Wróciłem do swego pokoju, wyciągnąłem jakąś butelkę alkoholu i ciężko opadłem na krzesło. Przy sąsiednim biurku kolega rzucał się raz po raz do telefonu, po czym powtarzał w kółko: — Wszędzie to samo, wszędzie to samo.

— W całym kraju to samo? — spytałem.

— W całej Japonii, i to w jednej chwili. A właściwie w ciągu półtorej godziny, gdzieś od 3.20 nad ranem.

— A depesze z zagranicy. Co mówią w dziale korespondencji?

— Telex wysiadł. Próbowali łapać coś na krótkich falach. Wygląda na to, że na całym świecie…

— Halo! Tak. Co? Tak, wiem. Co takiego? — nie słuchając do końca rzucił z całej siły słuchawkę. Rozpadła się na dwoje.

— Mobilizacja sił samoobrony — rzucił. — A niech to wszyscy diabli! Takie rzeczy się dzieją, a tu nawet głupiej notatki nie ma gdzie zamieścić.

— Siły samoobrony? A cóż one mają wspólnego…

— Wszędzie zaczynają się rozruchy. Zanotowano kilka włamań do banku. Pomyśl tylko — wszystkie banknoty, wszystkie księgi, zapisy bankowe i książeczki oszczędnościowe przestały istnieć. Kupcy boją się sprzedawać swoje towary. Doprawdy, dziwiłbym się, gdyby był spokój.

— A co z naszą wypłatą?

— Jaką wypłatą, skoro gazetę diabli wzięli. Wyobrażasz sobie, jak teraz ci z radia zaczną nosa zadzierać?

— Daj papierosa.

— Aa, proszę bardzo, jeśli tylko potrafisz to zapalić, proszę, proszę. Wysypał z pudełka pokruszony tytoń. — Uprzedzam, szkoda fatygi, fajki nigdzie nie dostaniesz, wykupione wszystkie co do jednej. Pożycz no mi swojej chusteczki.

Dobrodusznie wyjąłem chustkę, podałem mu ją i — tyle go widziałem.

— Czy ktoś pamięta numer telefonu Zakładów Chemicznych Sp. Akc. — odezwał się kolega z redakcji ekonomicznej. — Podobno mają tam produkować papier z mas plastycznych. Ci muszą teraz skakać do góry z uciechy. No więc, zna ktoś ich telefon?

— Czego się drzesz. Masz chyba gdzieś zapisany.

— Mam, a jakże. Tylko że notesu nie mam.