— Co takiego? — Obróciłem się gwałtownie w jej stronę. — Jaka firma, gdzie, jak się nazywa?
— Jakieś duże zakłady chemiczne. W nazwie miały „Spółka Akcyjna”, czy coś w tym rodzaju…
I nagle — olśnienie! No tak, wszystko się zgadza. Znalazłem telefon, przedzwoniłem do redakcji i poprosiłem kolegę z działu ekonomicznego, który udał się do Zakładów Chemicznych Sp. Akc. Na szczęście był już z powrotem. Z jego relacji wynikało, że i zakłady te, jak tyle innych, były w stanie zupełnej dezorganizacji, zawieszono przyjęcia interesantów. Dałem mu adres Nomury i poprosiłem, żeby natychmiast do niego poszedł, a sam próbowałem połączyć się z Nomurą. Przecież nie kto inny, tylko mój poczciwy Nomura prowadził badania na zlecenie tej firmy.
— A, to ty — podniósł w końcu słuchawkę Nomura. Głos miał zaspany i wyraźnie skacowany. — Też pomysły dzwonić o tej porze, przecież dopiero dziesiąta.
— Nieważne. Słuchaj, zamknij się w mieszkaniu i nie wpuszczaj nikogo, póki do ciebie nie przyjedziemy. Aha, jeszcze jedno. Radzę ci, zwróć się do policji o ochronę.
— Poczekaj, co ty pleciesz?
— Co plotę? A Cilcis Maioris — nic ci nie mówi? W telefonie słyszałem, jak z trudem łapie oddech. — Przy odrobinie zachodu łatwo będzie dojść po nitce do kłębka. Radzę ci, miej się na baczności. Ci faceci, co ci zlecili tę robotę, nie będą się wahać i unieszkodliwią cię, żeby cała afera nie wyszła na jaw.
Kiedy przybiegłem na miejsce, zastałem już reportera z mojej redakcji. Nomura był blady jak ściana. I miał powody.
— Oni tu rzeczywiście się kręcili. Zachowywali się, jakby zamierzali mnie porwać. Na szczęście dom jest obstawiony przez patrol ochronny.
— I coś ty najlepszego zrobił — złapałem go za klapy ubrania. — Nie miałeś nic innego do roboty, tylko paprać się tą cholerną bakterią?
— Zaistniała, że się tak wyrażę, nieprzewidziana okoliczność — wymamrotał półżywy Nomura. — Wcale nie to było moim zamiarem. Zlecono mi po prostu wyhodowanie odmiany, która w niewielkim tylko stopniu działałaby destrukcyjnie na papier. Takiej, której działanie byłoby nie nazbyt gwałtowne. A jednocześnie miała być odporna na konwencjonalne środki bakteriobójcze.
— A wiedziałeś, na co było im to potrzebne?
— Przypuszczałem, że może dla likwidacji odpadów papierowych.
— Ech, uczeni, ma jakim świecie wy żyjecie, co wy wiecie o życiu? Mam ci wytłumaczyć, o co im chodziło? — rozgorączkował się ten z redakcji ekonomicznej. — Chodzi o ten papier syntetyczny. Te twoje zakłady nawiązały kontakt z jakimś obcym trustem i miały za zadanie przeprowadzić badania związane z produkcją tego papieru, liczyły na kolosalny zbyt. Tymczasem rezultaty okazały się dość mizerne — nie udało im się ani obniżyć w poważniejszym stopniu kosztów produkcji, ani zalety nowego produktu, z wyjątkiem może większej odporności na wilgoć i zniszczenie, nie były aż tak nadzwyczajne. W dodatku, spodziewając się ogromnych zysków, firma obniżyła w celach konkurencyjnych ceny na podstawowe artykuły chemiczne. Gdyby się okazało, że plastykowy papier nie idzie, firma byłaby zmuszona ponownie podnieść te ceny, a to równałoby się bankructwu.
Tu spojrzał z politowaniem na Nomurę, gładząc się po brodzie.
— Uczony dostaje pieniądze na badania i jest zadowolony, nic go więcej nie obchodzi. Ale wielki biznes zdolny jest do wszystkiego. Znacie chyba słynną historię z tą wielką firmą elektryczną gdzieś za granicą. Trzymała w ukryciu patent na lampy luminescencyjne tak długo, póki nie zamortyzowała się jej nowo zbudowana wytwórnia tradycyjnych żarówek. Albo weźcie te lampy jarzeniowe, które są teraz w powszechnym użyciu. Jeszcze niedawno ich żywot wynosił tysiąc trzysta godzin, a obecnie — jakiż postęp technologiczny — zmniejszył się do tysiąca. Przyczyna jest prosta: nie ma na nie popytu, bo nie wytrzymują konkurencji z lampami luminescencyjnymi.
— Rozumiesz już, coś ty narobił? — potrząsnąłem Nomurą. — Otwórz szeroko oczy! Zbudź się, bo znowu każą ci wyhodować bakterię dżumy albo innej cholery, a może zlecą ci wyprodukowanie gazu trującego.
Nomura żałośnie mrugał oczami.
— Ale ja nie chciałem… To wcale nie miała być odmiana o tak silnym działaniu. Tak, już wiem, dlaczego tak się stało. To z powodu aparatury oczyszczającej w pracowni.
— Chcesz powiedzieć, że ty jesteś niewinny, czy tak?
— Stworzenie tego paskudztwa nie było moim celem. Tylko w pracowni, gdzie prowadzę badania, ze względów oszczędnościowych zastosowano aparaturę chroniącą przed promieniami gamma opartą na Kobalcie-60.
— No i co?
— W rozrzedzonej atmosferze Marsa oddziaływanie promieniowania kosmicznego jest znacznie silniejsze niż na Ziemi. Nie uwzględniono faktu, że mikroorganizmy marsjańskie są odporniejsze na promieniowanie kosmiczne od ziemskich. Jakiś procent pozostałych przy życiu bakterii musiał przeniknąć na zewnątrz. Na domiar złego, pod wpływem dawki radiacji Kobaltu-60 doszło w wyniku mutacji do powstania nowej, nieprzewidzianej odmiany, która to…
— Dosyć. Tak czy inaczej, nie kto inny, tylko ty właśnie przysłużyłeś się do zagłady naszej cywilizacji. I tego nie zmienisz. Tego, co utraciliśmy, nie odzyskamy. Ale co dalej, co można zrobić?
— Może istnieje sposób na zniszczenie tej bakterii — odezwał się ekonomista. — Być może zacznie się używać do zapisu błon filmowych, kto wie, może płyt metalowych. Nic jednak nie zastąpi papieru, to pewne. Jakże pogodzić się ze stratą tego wspaniałego, lekkiego, wygodnego, a przy tym taniego materiału! Ach, z jaką rozkoszą wciągnąłbym w nozdrza zapach farby świeżo wydrukowanej gazety…
— O całkowitej likwidacji nie ma nawet mowy — wtrącił się Nomura. — Bakterie dżumy także pozostają przy życiu w różnych zakątkach świata. A co dopiero ta bakteria. Jest tak silna biologicznie, tak odporna, że zwykłymi środkami nie pozbędziemy się jej.
— A więc nie ma wyjścia?
— Myślę, że się znajdzie — rzekł Nomura. — W końcu, kto na świecie zna lepiej tę bakterię ode mnie. Sądzę, że powinno się udać wyprodukowanie takiego papieru, który byłby odporny na działanie Cilcis. Wezmę się natychmiast za badania, może w ten sposób odkupię moją winę…
— Zabieraj się, i to jak najszybciej — przerwałem mu. — Bo jak ci się nie uda, strzeż się: oddamy cię w ręce tłumu!
Nomura rozluźnił kołnierzyk. — Ale dajcie mi się przedtem napić — poprosił błagalnie.
— Nic z tego, bracie. Rekwirujemy twego „czarnego Johnnie”, zanim czegoś mądrego nie wymyślisz. To będzie twoja kara. — Spojrzałem kątem oka na baterię butelek. — A tymczasem my się za to napijemy.
Nie wiadomo skąd pojawiła się znowu Mayako, siostra Nomury.
— Oddalisz jedno nieszczęście, ściągniesz inne — zawyrokowała ponuro. Co za obrzydły babsztyl, z przyjemnością dałbym jej dobrą nauczkę.
A więc, udało ci się, czytelniku, doczytać aż do tej stronicy? Książka nie rozleciała się, nie rozsypała się w trakcie czytania w proch. No to doskonale, dobrze i dla nas, i dla ciebie. Domyślasz się chyba, że Nomura osiągnął już pewne wyniki. Rzeczywiście, wziął się sam do produkcji papieru. Po otrzymaniu pulpy papierowej, nasycał ją roztworem, który miał chronić gotowy produkt przed katastrofalnym działaniem żarłocznej Cilcis Maioris. Uzyskany w ten sposób papier wytrzymywał początkowo nie dłużej niż godzinę, ale stopniowo udało się przedłużyć jego żywot do pięciu, a nawet sześciu godzin. Tak, walka była desperacka. Wreszcie to osiągnięto, że trwałość papieru przekroczyła okres stu godzin, później — przekroczyła barierę trzystu. Wciąż jednak sprawa jest niepewna, czy zdoła się przywrócić papierowi jego dawną trwałość w normalnych warunkach.