— Jak pan śmie! Mało, że przywłaszczył pan sobie moje ciało, jeszcze się pan wybrzydza!
— Nie wybrzydzam się, powtarzam tylko to, co mówił mi doktor Fisher! Zrazu uznali to — wskazał własną pierś — za niezdatne, ale w braku czegoś lepszego podjęli się reanimacji. Pan już był w tym czasie przeszczepiony…
— Ja byłem…?
— No tak. Pana mózg.
— Więc kto to jest? To znaczy był? — pokazałem na siebie.
— Jeden z tych kontestatorów. Jakiś przywódca podobno. Nie umiał się obchodzić z zapalnikami, dostał odłamkiem w mózg, tak słyszałem. No więc… — Trottelreiner wzruszył mymi ramionami.
Wzdrygnąłem się. Było mi nieswojo w tym ciele, nie wiedziałem, jak się mam do niego ustosunkować. Brzydziłem się. Paznokcie grube, kwadratowe, nie zwiastowały inteligencji!
— I co będzie teraz? — szepnąłem, siadając obok profesora, bo mi kolana zmiękły. — Ma pan może lusterko?
Wyjął z kieszeni. Zobaczyłem, porwawszy je chciwie, wielkie, podsiniaczone oko, porowaty nos, zęby w fatalnym stanie, dwa podbródki. Dół twarzy tonął w rudej brodzie. Oddając lusterko zauważyłem, że profesor znów wystawił kolana i łydki do słońca i pod wpływem pierwszego impulsu chciałem go przestrzec, że mam nader delikatną skórę, ale ugryzłem się w język. Jeśli dozna słonecznego poparzenia, będzie to jego rzecz, bo już nie moja!
— Dokąd ja teraz pójdę? — wyrwało mi się. Trottelreiner ożywił się. Jego (jego?!) rozumne oczy spoczęły ze współczuciem na mej (mej?!) twarzy.
— Nie radzę panu nigdzie iść! On był poszukiwany przez policję stanową i przez FBI za serię zamachów. Są listy gończe, nakazy shoot to kill!
Zadrżałem. Tylko tego mi jeszcze brakowało. Boże, to jednak chyba halucynacja! — pomyślałem.
— Ale skąd! — żywo zaprzeczył Trottelreiner. — Jawa, drogi panie, najrzetelniejszajawa!
— Czemu szpital taki pusty?
— To pan nie wie? A, prawda, pan był nieprzytomny… Jest strajk.
— Lekarzy?
— Tak. Całego personelu. Ekstremiści porwali doktora Fishera. Żądają wydania im pana w zamian za jego zwolnienie.
— Wydania mnie?
— No tak, nie wiedzą, że pan, nieprawdaż, już nie jest sobą, tylko Ijonem Tichym… W głowie mi pękało.
— Popełnię samobójstwo! — rzekłem ochrypłym basem.
— Nie radzę. Żeby znowu pana przesadzili? Rozmyślałem gorączkowo, jak się przekonać, czy to nie jest jednak halucynacja.
— A gdybym tak… — rzekłem podnosząc się.
— Co?
— Gdybym się tak przejechał na panu. Hm? Co pan na to?
— Prze… co? Pan chyba oszalał?
Zmierzyłem go oczami, zebrałem się w sobie, skoczyłem na oklep i wpadłem do kanału. Omal się nie udławiłem czarną, cuchnącą bryją, lecz cóż to była, mimo wszystko, za ulga! Wylazłem na brzeg, szczurów było już mniej, widać sobie gdzieś poszły. Zostały tylko cztery. U samych kolan śpiącego głęboko profesora Trottelreinera grały jego kartami w brydża. Przeraziłem się. Nawet biorąc pod uwagę niezwykle wysokie stężenie halucynogenów — czy to możliwe, żeby naprawdę mogły grać? Zajrzałem najtłustszemu w karty. Młócił nimi bez ładu i składu. Nie był to żaden brydż! No, nic takiego… Odetchnąłem.
Na wszelki wypadek postanowiłem twardo nie ruszać się na krok od kanału: miałem zupełnie dość wszelkich form ratunku z opresji, przynajmniej na jakiś czas. Będę się domagał pierwej gwarancji. Inaczej znów Bóg wie co mi się przywidzi. Obmacałem twarz. Ani brody, ani maski. Co się znów z nią stało?
— Co się mnie tyczy — rzekł profesor Trottelreiner, nie otwierając oczu — jestem uczciwą dziewczyną i liczę na to, że zechce pan to uwzględnić.
Nadstawił ucha, jak gdyby uważnie wysłuchiwał odpowiedzi na swe słowa, po czym dorzucił:
— Z mojej strony nie jest to pozór cnotliwości, który by miał dodatkowo rozpalić otępiałą chuć, lecz szczera prawda. Proszę mnie nie dotykać, gdyż byłabym zmuszona targnąć się na swoje życie.
Aha! — przemknęło mi domyślnie — więc i jemu spieszno do kanału!
Słuchałem dalej, uspokojony nieco, ponieważ fakt, że profesor halucynował, wydał mi się dowodem na to, iż przynajmniej ja tego nie robię.
— Zaśpiewać mogę, owszem — rzekł tymczasem profesor — skromna piosnka do niczego nie zobowiązuje. Czy będzie mi pan akompaniował?
Jednakże mógł po prostu mówić przez sen; w takim wypadku znów nic nie było wiadomo. Może go dosiąść na próbę? Ale właściwie mógłbym wskoczyć do kanału bez jego pośrednictwa.
— Jakoś nie jestem przy głosie. A i mama na mnie czeka. Proszę mnie nie odprowadzać! — kategorycznie oświadczył Trottelreiner. Wstałem i poświeciłem na wszystkie strony latarką. Szczury znikły. Szwajcarska grupa futurologiczna chrapała pokotem u samej ściany. Opodal, na wydymanych fotelach, leżeli reporterzy przemieszani z kierownictwem Hiltona. Wszędzie walały się ogryzione kości drobiu i puszki po piwie. Jeśli to halucynacja, to nader, nader realistyczna — rzekłem sobie. Chciałem się jednak upewnić, że nią nie jest. Dalipan, wolałbym powrócić na definitywną, nieodwołalną jawę. A co tam na górze?
Wybuchy bomb, czy też b e m b, odzywały się głucho i z rzadka. Rozległ się bliski, głośny plusk. Powierzchnia czarnych wód rozchyliła się, ukazując skrzywioną twarz profesora Trottelreinera. Podałem mu rękę. Wylazł na brzeg, otrząsnął się i zauważył:
— Miałem idiotyczny sen.
— Panieński, co? — rzuciłem od niechcenia.
— U diabła! A więc nadal halucynuję?!
— Czemu pan tak sądzi?
— Tylko w zwidach osoby postronne znają treść naszych snów.
— Po prostu słyszałem, co pan mówił — wyjaśniłem.
— Profesorze, jako fachowiec nie zna pan przypadkiem jakiejś sprawdzonej metody przekonania się, czy człowiek jest przy zdrowych zmysłach, czy też cierpi omamy?
— Zawsze noszę przy sobie ocykan. Torebka jest przemoczona, ale pastylkom to nie szkodzi. Przerywa wszelkie stany pomroczne, majaczenia, zwidy i koszmary. Chce pan?
— Być może preparat pański tak działa — mruknąłem — ale na pewno nie działa tak zwid tego preparatu.
— Jeżeli halucynujemy, obudzimy się, a jeśli nie, nic się zupełnie nie stanie — zapewnił mnie profesor, wkładając sobie do ust bladoróżową pastylkę. Wziąłem i ja jedną z mokrej torebki, którą mi podsunął. Ześliznęła się do gardła po języku. Z hukiem otwarła się klapa kanałowa nad nami i głowa w hełmie spadochroniarskim wrzasnęła:
— Prędko, na górę, jazda, prędko, wstawać!
— Helikoptery czy olstra? — spytałem domyślnie. — Jeśli o mnie chodzi, panie sierżancie, może się pan wypchać. I siadłem pod ścianą, krzyżując ręce na piersi.
— Zwariował? — zapytał sierżant rzeczowo Trottelreinera, który począł się wspinać po drabince. Zrobił się ruch. Stantor usiłował mnie podnieść chwyciwszy za ramię, ale odtrąciłem jego rękę.
— Woli pan tu zostać? Proszę bardzo…
— Nie tak: „Szczęść Boże!” — poprawiłem go. Jeden po drugim znikali w otwartej klapie kanału; widziałem blask ognia, słyszałem krzyki komendy, po głuchym świście zorientowałem się, że kolejno ekspediują ich przy pomocy latających tornistrów. Dziwne — zreflektowałem się — co to właściwie znaczy? Czy ja halucynuję za nich? Perprocura1. I co, będę tak siedział do sądnego dnia?
Mimo to ani się ruszyłem. Klapa zatrzasnęła się z hukiem i zostałem sam. Latarka, postawiona sztorcem na betonie, odbitym w stropie kręgiem światła rozjaśniała słabo otoczenie. Przeszły dwa szczury, miały szczelnie splecione ogony. To coś znaczy — rzekłem sobie — ale lepiej będzie jednak się w to nie wdawać.