Выбрать главу

W czasie szczegółowych oględzin Karapetian stwierdził na ciele badanego osobnika obecność licznych wszy — ponad wszelką wątpliwość nie należących do żadnego z trzech gatunków, pasożytujących na człowieku. Po tych oględzinach W. S. Karapetian nigdy już nie słyszał o tym dzikim człowieku. Prawdopodobnie został on uznany za symulanta i ukrywającego się przestępcę.

W roku 1962 profesor A. A. Maszkowcew natrafił na ślad — najdziwniejszy może — historii Zany. Była to schwytana i oswojona samica abnauaju, jak nazywają paleoantropa w Abchazji, która żyła i umarła we wsi Tchina za pamięci wielu żyjących mieszkańców wsi (w wieku od 80 do 130 lat). Otrzymał ją w podarunku szlachcic Edgi Genaba. Mieszkała początkowo w zagrodzie z mocnych belek, później, kiedy się oswoiła, puszczano ją swobodnie.

Żyjąc we wsi kilkadziesiąt lat, nie nauczyła się wymawiać ani jednego słowa. Wydawała jedynie nieartykułowane i niezrozumiałe okrzyki, kiedy była rozdrażniona. Miała znakomity słuch, przybiegała na dźwięk swojego imienia i wykonywała proste polecenia swego właściciela.

Żyjąc bardzo długo, Zana w zadziwiający sposób aż do śmierci nie zdradzała żadnych zewnętrznych oznak starości: nie siwiała, nie traciła zębów i zachowała pełną siłę. A siłę wykazywała niezwykłą. Bez trudu podnosiła jedną ręką pięciopudowy (około 80 kg) worek. Próby przyuczenia jej do pracy w polu skończyły się niepowodzeniem. Potrafiła tylko obracać żarna i przenosiła ciężary. I wreszcie rzecz najciekawsza. Zana kilkakrotnie zachodziła w ciążę z różnymi mężczyznami i rodziła dzieci. Nowo narodzone dzieci natychmiast kąpała w lodowatym potoku, czego mieszańce widocznie nie wytrzymywały. Później zaczęto jej odbierać noworodki i w ten sposób czwórka jej dzieci (dwóch synów i dwie córki) uchowała się i wyrosła, można powiedzieć, na ludzi. Najmłodszy syn Chwist umarł w 1954 roku. Wiele ludzi pamięta jego i jego siostrę Gomasę. Oboje byli niewątpliwie pełnowartościowymi ludźmi, choć wyróżniali się potężną budową ciała, ciemną skórą, bujniejszym owłosieniem i niezwykłą siłą fizyczną.

Dzięki pracy uczonych, którzy nie bacząc na złośliwe uśmiechy swoich kolegów, zajęli się sprawą śnieżnego człowieka, tysiące takich relacji łączą się w jedną całość. Wyłania się z niej obraz całkowicie realnego i konkretnego zwierzęcia.

Herman Maliniczew KTO, CO I W JAKIM CELU?

Tego niezwykłego odkrycia dokonano w początkach naszego stulecia, kiedy nad górami i dżunglami Ameryki Południowej piloci dopiero wytyczali pierwsze trasy lotnicze. Pewnego razu muzeum etnograficzne w Limie odwiedził lotnik i oświadczył oszołomionemu dyrektorowi, że na pustyni Nazca można odnaleźć system nawadniający dawnych Peruwiańczyków. Zdziwienie dyrektora było całkowicie zrozumiałe: dolina Nazca to jedno z najsuchszych miejsc na kuli ziemskiej. Bywają lata, kiedy na ten wyprażony płaskowyż nie spada ani kropla deszczu. Na dowód swoich przypuszczeń pilot wyciągnął z mapnika mapę, na której widniały narysowane zwykłym ołówkiem dziwnie posplatane linie. Jednakże — jak to się często zdarza w nauce — szanowny uczony wkrótce po oddaleniu się pilota… złożył mapę w archiwum, gdzie pokrył ją kurz. Nadto już nieprawdopodobna była myśl, że się starożytnym Indianom zachciało nawodnić pustynię o powierzchni prawie 300 km2.

W kilka lat później mapa z bardzo dziwnymi kanałami wpadła w ręce Paula Kosoka. Specjalista zajmujący się starożytnymi cywilizacjami długo się przyglądał poplątanym liniom widocznym z lotu ptaka. Tu trójkątny placyk obwiedziony kanałami. Obok kilka krzywych linii. Nieco dalej twór przypominający trójząb Neptuna. Kanały? A może pozostałości wojskowych dróg Inków? Albo igraszki przyrody — ślady erozji gleby?

Pod pionowymi promieniami słońca ekspedycja Kosoka rozpoczęła wędrówkę po dolinie. Niemal od razu ogarnęło wszystkich nieporównywalne z niczym przeczucie ważnych odkryć. Na ciemnej powierzchni dość wyraźnie rysowały się białe linie, zasypane tu i ówdzie piaskiem. Nie, to nie kanały, do tego rowki są zbyt małe — liczą zaledwie 15–20 cm głębokości. Ponadto na płaskiej równinie woda nie popłynęłaby nimi własnym ciężarem.

Niektóre rowki dziwnie się wyginały, inne biegły ku horyzontowi prostą linią długości półtora do dwóch kilometrów. Uczeni mieli wrażenie, że znajdują się na olbrzymiej rysownicy. Rzeczywiście chodzili po kamiennych eksponatach galerii obrazów.

Pewnego razu Paul Kosok i jego towarzysze dokonali ciekawego eksperymentu. Poruszając się z kompasem w ręku wzdłuż linii krzywych, rysowali na mapie wszystkie wygięcia kanalików. Dla kontroli rysowali wszyscy. Po kilku godzinach rysunki porównano — wszystkie okazały się wizerunkiem ogromnego ptaka z wyciągniętym dziobem. Ale jakiż to był ptak! Długość dzioba — około stu metrów! Czterdziestometrowy ogon! Rozpiętość skrzydeł — dziewięćdziesiąt metrów! Dziób opierał się o linie proste ciągnące się na tysiąc siedemset metrów…

Niema pustynia Nazca zaczęła odsłaniać przed archeologami swoje tajemnice. Było nad czym się zastanawiać, rozmyślać, fantazjować. Dwustumetrowy ptak to wynik nie tylko wysoko zorganizowanej pracy, lecz także świadectwo nienagannego smaku artystycznego. Po co, dla kogo go narysowano?

Technikę wykonania wizerunków łatwo było ustalić. Starożytni artyści kamiennymi narzędziami rozbijali wierzchnią warstwę i oczyszczali rowek, dopóki nie obnażyli żółtobiałego piaskowca. Jak jednak obliczano kierunek linii? Jak zachowywano świetne pod względem artystycznym proporcje rysunków? Jakimi przyrządami posługiwali się nieznani topografowie i matematycy, którzy pomagali artystom?

Wstępne badania mogły na pozór sprawiać wrażenie dość niecodzienne. Zlani potem archeologowie dosłownie biegali w skwarze wzdłuż zagadkowych linii. Czasem trzeba się było zatrzymać i zwykłą miotłą lub łopatą oczyszczać rowki. Przy okazji odkryto jakieś niezrozumiałe ornamenty, stylizowane wizerunki roślin, niezwykłej długości linie równoległe.

Wówczas przypomniano sobie o samolocie. Archeologowie wznieśli się na wysokość dwóch i pół kilometra. Pustynię Nazca widać było w dole jak na dłoni. Ale… linie i rysunki znikły z pola widzenia. Nawet silna lorneta ukazywała jedynie monotonną brązowawą powierzchnię. Nowa zagadka! Lotnik zaczął krążyć nad pustynią i wtedy pod pewnym kątem widzenia wszyscy ujrzeli coś niezwykłego. Tysiące linii rozbiegało się w różne strony, dotykało figur geometrycznych, przecinało się ze sobą. Strzały, trójkąty, kwadraty, spirale gigantycznych rozmiarów… A to co? Wizerunek ośmiornicy z falistymi mackami. Jak ten mieszkaniec morza znalazł się tu, w dolinie u podnóża Andów?

Samolot wykonał jeszcze jeden wiraż i rysunki znowu zniknęły. Uczeni zrozumieli, jak tytanicznej pracy muszą dokonać. Trzeba się śpieszyć, bo pustynia nieubłaganie przesłania piaszczystym welonem olbrzymi i zdumiewający album dawnych mieszkańców Peru.

PAWIE, PANCERNIKI, MRÓWKI

W owym czasie rozpętała się druga wojna światowa. Archeologowie musieli się rozjechać. Gazety przepełnione doniesieniami z frontów poświęciły odkryciom ekspedycji Kosoka dosłownie dziesięć wierszy petitem. Niemniej jednak ta krótka wzmianka zrodziła pierwszą fantastyczną legendę o rysunkach z pustym Nazca. To że linie widać z samolotu pod określonym kątem, dowodzi jakoby przebiegłości starożytnych artystów, przemyślnego chwytu zrealizowanego na rozkaz najwyższego kapłana. Jedynie kapłan znał punkt, z którego widoczne są olbrzymie rysunki. Jedynie bogom i ich ziemskim namiestnikom ukazywały się gigantyczne obrazy na pustyni.

Jednakże archeologowie już wtedy mieli zdecydowany pogląd na tę sprawę. Rysunki ukazywały się ludziom w określonym miejscu wskutek działania wiatru. Wiatry zaś na pustyni Nazca, zwłaszcza zimowe, wieją zawsze w jednym kierunku. Dobrze oczyszczone linie widać wówczas z góry pod dowolnym kątem.