Выбрать главу

Przełożył z rosyjskiego Bolesław Baranowski

Gennadij Jeremin CZY NIE ZOSTANIE ROZWIĄZANA STAROŻYTNA ZAGADKA?

(komentarz aspiranta Wydziału Historii Uniwersytetu Moskiewskiego)

Nawet powierzchowne zapoznanie się z kamiennym „przewodnikiem astronomicznym” starożytnego Peru prowadzi do wniosku, że odkrycia archeologiczne w dolinie Nazca dadzą się pod względem znaczenia porównać z odkryciem grobowca Tutenchamona, grodów hetyckich, odszyfrowaniem pisma Majów. Jednakże — jak to już na Zachodzie stało się tradycją — niezbędnych funduszów na dokładniejsze badania w dolinie Nazca niestety się nie przewiduje. Wszystkie badania w peruwiańskiej pustyni prowadzili entuzjaści, którzy sami łożyli środki na rozwiązanie jednej z największych tajemnic Nowego Świata. Kompleksowe badanie doliny Nazca przez uczonych różnych specjalności po dawnemu pozostaje w sferze marzeń. Dlatego też wciąż będzie brakować ogniw w dziejach Indian prekolumbijskich, wciąż się będą pojawiać fantastyczne przypuszczenia i hipotezy co do niezwykłych wizerunków ptaków, ośmiornic, spiral.

Nauce na razie nie udało się przeniknąć tajemnicy rysunków zwierząt i roślin, groteskowych zwierzaków i linii krzywych, nie związanych z ruchami gwiazd, planet i słońca. Uczeni mogą tylko wysuwać ostrożne domysły i hipotezy. Na przykład jeden z południowoamerykańskich archeologów, znawca kultur Peru sprzed panowania Inków, przypuszcza, że wszystkie rysunki na pustyni Nazca odpowiadają gwiazdozbiorom nieba południowego. Jakiej jednak konstelacji odpowiada — powiedzmy — rysunek małpy? Z jakimi gwiazdami można zestawić rysunek pawia czy pająka.

Austriacki historyk Hans Winkel wysuwa hipotezę, że jest to sanktuarium religijne dawnych Indian. Wyobraża on sobie centralną część kamienistej pustyni jako teren wspaniałych uroczystości rytualnych ku czci nadchodzącej wiosny lub zbliżających się zbiorów. Przy którymś z rysunków wznoszono podwyższenie, z którego kapłani obserwowali zachód słońca, a potem uroczyście ogłaszali wolę bogów zezwalających na rozpoczęcie robót rolnych. Uczony ten przekonany jest o ziemskim pochodzeniu rysunków, o artyzmie Indian.

Obecnie z doliny Nazca dobiegają nader niewesołe wieści. Nie licząc się z niepowtarzalną wartością tej pustyni władze miejscowe budują przez płaskowyż betonową autostradę i linie telegraficzne. Autostrada przecięła już nogi jednego z olbrzymich owadów. Jaszczurce odcina ogon. Druty zwisają nad starożytnymi trójkątami i kwadratami.

Zaniepokojeni archeologowie zaproponowali, by pustynię Nazca uznać za rezerwat o znaczeniu międzynarodowym. W pobliżu tego muzeum pod gołym niebem mogłyby stanąć hotele turystyczne. Należałoby zbudować tam lotnisko. Pewna część dochodów powinna iść na konserwację rysunków i linii, na utrzymanie straży na pustynnym płaskowyżu. Nikt jednak nie podejmuje niezbędnych kroków…

Przełożył z rosyjskiego Bolesław Baranowski

Alfred Bester MÓJ WŁASNY ŚWIAT FANTASTYKI NAUKOWEJ

Wiele lat temu jeden z moich przyjaciół występował na Broadwayu w przedstawieniu „Mewy” Czechowa. Grał tam rolę Trigorina, pisarza, który spotyka uroczą, romantyczną dziewczyną imieniem Nina. W długiej scenie pod koniec drugiego aktu Trigorin usiłuje wytłumaczyć Ninie, że życie pisarza nie jest tak wspaniałe, jak ona sobie to wyobraża. W rzeczywistości są to oczywiście myśli samego Czechowa. Przytoczę tu kilka najbardziej charakterystycznych kwestii.

Trigorin powiada: „Pomówmy o moim pięknym, promiennym życiu… Dzień i noc dręczy mnie jedna natrętna myśclass="underline" muszę pisać, muszę pisać, muszę… Piszę ciągle, jak w kołowrocie, i już nie potrafię inaczej. Cóż w tym pięknego i promiennego, niech mi pani powie?

Nina: Daruje pan, ale chyba natchnienie i sam proces twórczy dały panu sporo pięknych, szczęśliwych chwil?

Tak — odpowiada Trigorin. — Kiedy piszę, to mi przyjemnie. I czytać swoją rzecz w korekcie też jest przyjemnie, ale… ledwie wyjdzie z druku, już zaczynam jej nie znosić i już widzę, że to nie to, że to jakaś pomyłka, że tego w ogóle nie trzeba było pisać, ogarnia mnie niesmak, czuję się ohydnie…

Doprawdy nie mogę pana zrozumieć. Pan jest po prostu rozpieszczony powodzeniem.

Jakim powodzeniem? Nigdy się sam sobie nie podobałem. Nie lubię siebie jako pisarza. A najgorsze, że żyję jak we śnie i często nie rozumiem tego, co piszę…”

Przyjaciel powiedział mi, że podczas całej tej sceny czuł, jak w środku pierwszego rzędu ktoś cierpi. Ktoś tam kręcił się, jęczał i wzdychał. Kiedy po drugim akcie spadła kurtyna i na widowni zapłonęły światła, mój przyjaciel podbiegł do oczka w kurtynie, aby zobaczyć, kogo tak poruszyły wyznania Trigorina. Był to Teodor Dreiser.

Oczywiście nie mam bynajmniej zamiaru porównywać się z Teodorem Dreiserem ani Antonim Czechowem. Wiem, że pod względem artystycznym dzieli mnie od nich ogromna odległość, niemniej wszyscy trzej utożsamiamy się z Trigorinem jako autorzy. Ogromna większość pisarzy nie lubi siebie i swoich własnych utworów.

Kiedy więc wydawca tej antologii poprosił mnie o wybranie najlepszego ze swoich opowiadań, odpowiedziałem mu, że nie mam najlepszego; mam tylko nieudane. Zdziwił się i wymienił kilka moich rzeczy, które zdobyły uznanie.

— Nie lubię żadnego z nich — odpowiedziałem. — Wszystkie przyniosły mi rozczarowanie. Dlatego rzadko czytam swoje dawne utwory, przyprawiają mnie one o mdłości. A kiedy przypadkiem znajduję w nich coś, co mi się podoba, jestem przekonany, że to nie ja napisałem, że musiał to wstawić redaktor.

— Czy może pan w takim razie wybrać opowiadanie, którego pisanie sprawiło panu największą przyjemność?

— Nie. Pisarze mają wyjątkową skłonność do schizofrenii: są jednocześnie autorami i krytykami. Jako autorzy mogą przeżywać chwile szczęścia w momencie tworzenia, lecz jako krytycy są obojętni na tamto szczęście. Nie ma ono wpływu na bezlitosną ocenę skończonej pracy.

Jest jeszcze jedna, ważniejsza przyczyna tego stanu rzeczy. Radość, jakiej nam dostarcza akt tworzenia, nie ma żadnego związku z rzeczywistą wartością dzieła. Jest truizmem na Broadwayu, że kiedy aktor jest szczególnie zadowolony ze swojej gry, jest to z reguły jego najgorsza rola. Jest również prawdą, że opowiadanie, które sprawia autorowi najwięcej trudności, jest zwykle jego najlepszym utworem.

Wyciągnąłem słownik cytatów, który automatycznie otworzył się na dobrze znanej stronicy. Samuel Johnson powiedział „To, co zostało napisane bez wysiłku, czytamy zazwyczaj bez przyjemności”. Zaś Lord Byron napisał „Ach, gdybym władał sztuką łatwego pisania, które równie łatwo dałoby się czytać”. Moje ulubione określenie pochodzi z opowiadania Ringa Lardnera „Pamiętnik Caddy”: „Pisanie to mordęga”.

— A co w takim razie z samograjem, opowiadaniem, które samo się pisze?

— Zdarzyło mi się to tylko raz, kiedy pisałem scenariusz dla Jimmy Meltona. Zbliżało się Święto Dziękczynienia i zaangażowano już wielką Josephinę Hull jako gwiazdę wieczoru. Musiałem napisać dla niej scenariusz, a nie miałem żadnego pomysłu. Zmarnowałem sześć dni i ogarniała mnie coraz większa rozpacz.

W nocy przed ostatecznym terminem oddania pracy nie mogłem zasnąć; nigdy dotychczas nie nawaliłem i dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Nad ranem zapadłem w drzemkę i, słowo daję, przyśnił mi się kompletny scenariusz; akcja, postacie, konflikt, kulminacja i rozwiązanie. Wstałem i niczym lunatyk podbiegłem do maszyny w obawie, że jeśli cokolwiek odwróci moją uwagę, cała historia ucieknie mi z głowy. Rzecz napisała się sama w ciągu trzech godzin.