Выбрать главу

— A gdyby Głosy z Ziemi nie odezwały się, nim Jasny Krąg przesłoni Wielkie Oko? — trwożnie zapytał Oak.

— Naonczas znak to będzie, że Istot Nam Podobnych na Ziemi już nie ma… A wtedy rzec mi przykazał Stary Człowiek do Wielkiego Koordynatora, którego z Sali Za Zamkniętymi Drzwiami poznamy po mnóstwie mrugających Oczu, zaklęcie inne…

— Jakie?

— Tego zaklęcia wypowiadać bez potrzeby nie wolno!

— I co stanie się wówczas?

— Naonczas nastąpi Wielki Ruch i Siły Wielkie wstrząsną Naszym Światem… I Wielkiego Świata nie dane nam będzie oglądać… A Wielki Krąg SOL ustąpi z Wielkiego Oka i ujrzymy w nim na powrót Niezliczone Światła a zguba przeznaczona nam będzie i Śmiercią pomrzemy, nie ujrzawszy Wielkiego Świata…

Stali na czworakach, oszołomieni. Dziwna ściana, migocąca mnóstwem świateł, hipnotyzowała, przykuwała ich wzrok… Maudr, który przed chwilą właśnie sobie tylko wiadomym sposobem otworzył przed nimi Zamknięte Drzwi, nadsłuchiwał bacznie. Z powodzi trzasków i szumów, dochodzących gdzieś z wysoka, dobiegały dźwięki w niczym nie przypominające Mowy Istot… Na ścianie naprzeciw widniało kilka Wielkich Oczu, o wiele większych od tego, które znali z Głównego Korytarza… Na jednym z nich widniał Wielki Jasny Krąg Sol… Powiększał się coraz bardziej… Jednak żaden Głos nie ozwał się w Sali.

Nagle, na jednym z Wielkich Oczu ukazał się punkt, świecący jaśniej niż pozostałe… Wszyscy wlepili oczy w ten punkt…. Przybliżał się, rósł i nabierał mocy… Nagle oderwał się od niego mniejszy punkt i szybko zaczął się przybliżać…

Żadne Głosy nie odezwały się w Sali…

Maudr, wsparty na obu dłoniach, drżącym głosem wyrzucił z siebie niezrozumiałe zaklęcie:

— „Zmianakursuostoosiemdziesiątstopni!”

Gwałtowna zmiana przyspieszenia rzuciła nimi o ściany sterowni.

1962 r.

Morio Kita ZBYTEK

Zeitaku

Dziwny to był pokój.

Na pierwszy rzut oka przywodził na myśl ruderę handlarza rupieciami. W jego atmosferze jednak było coś, co nie pasowało do pomieszczenia zamieszkanego przez śmieciarza. Deski, którymi wyłożone były ściany, mimo że nie heblowane, mocno osmolone i odpadające nawet tu i ówdzie, wyglądały na prawdziwe drzewo cyprysowe. Deski były zbite niedbale, a przez szpary, nie wiadomo skąd, prześwitywało niewyraźne, metaliczne światło. Trudno było rozróżnić pojedyncze sprzęty, za całe bowiem oświetlenie służyła jedna lampa, zresztą dziwacznego, rzadko spotykanego kształtu. Był to albo stary, wyrzucony na śmietnik bezwartościowy grat, albo przedmiot mający wartość rzadkiego antyku, choć raczej to pierwsze wydaje się bardziej prawdopodobne.

W kącie stało proste łóżko. Na nim, okutany w byle jaki, mocno wystrzępiony koc, spał stary człowiek kruchej, wątłej budowy, po prostu skóra i kości. Blade światło lampy oświetlało jego pomarszczoną twarz.

Mogłoby się rzeczywiście wydawać, że to twarz żebraka, ale tylko przez krótki moment. Bo oto starzec się budzi i wzrok jego zaskakuje ostrością spojrzenia, a twarz, choć cała w zmarszczkach, nabiera natychmiast nadspodziewanie energicznego, władczego wyrazu.

— Mm, dobrze się spało — mruczy z zadowoleniem — taak, świetnie spałem, nie powiem.

Zwlókł się z łóżka i wsunął bose stopy w znoszone geta[1]. W ruderze zamiast podłogi było zwyczajne klepisko. Na ziemi, oprócz łóżka, stało jeszcze krzywe krzesło i stół. Starzec poszedł w kąt pokoju, nabrał czerpakiem wody z wiadra i napił się głośno.

— Mm, i woda doskonała, nie powiem.

Następnie wziął mały garnek, nabrał ze dwie garści ryżu i wsypał do środka. Przepłukał ryż wodą, odcedził, po czym uważnie nalał wody do garnka, mierząc jej ilość końcem palca.

— Najtrudniej odmierzyć tyle wody, żeby było akurat. Ale dziś nagotujemy sobie dobrego ryżu…

Nałożył węgla drzewnego do glinianego piecyka, a potem parę suchych gałęzi. Zmiął w garści trochę starych gazet, które walały się rozrzucone po ziemi, i podpalił. Wziął wachlarz, na wpół połamany, i począł zamaszyście nim machać. Płomień przeniósł się na węgiel drzewny, posypały się iskry i po chwili wesoły, żywy ogień buszował już w piecyku. Musiał być to dobry gatunek węgla drzewnego, stanowczo za dobry jak na żebraka.

Starzec postawił garnek na piecyku i przykucnął obok, wpatrując się w naczynie. Po chwili garnek już śpiewał, pokrywka podskakiwała, a spod niej zaczęła wydostawać się piana.

— Mm, ten zapach! Teraz poczułem dopiero, że jestem głodny. A więc… zaraz, co to dziś jemy?… Aha, prawda, sammę.

W głębi pokoju, na stole leżała paczka owinięta w gazetę. Rozwinął ją. Oprócz naczyń, w ilości wystarczającej akurat dla jednej osoby, był tam talerz, a na nim równiutko obok siebie dwie sammy. Starzec wziął je palcami za ogony, rzucił na żelazną siatkę i podszedł do piecyka. Siatka była zupełnie czarna, widać niejedną rybę już na niej upieczono. Z garnka wydostawał się charakterystyczny świst, znak, że ryż był już gotowy. Dziadek pośpiesznie zdjął go z ognia.

— Właściwie ryż powinno się gotować na parze. A może by tak jeszcze jeden piecyk sobie zafundować? E, to byłby już chyba za duży luksus.

Wyciągnął rękę z siatką nad piecykiem, a drugą znowu zaczął energicznie wymachiwać wachlarzem. W chwilę potem rozgrzany olej zaskwierczał, a czarny dym z wonią smażonej ryby wypełnił od razu całe pomieszczenie. Starzec zmarszczył się, zaniósł się kaszlem, ale nie tracąc ani na chwilę dobrego humoru, nadal żwawo rozdmuchiwał ogień wachlarzem.

— Mniam, co za zapach, a ten dym, to skwierczenie sama rozkosz. Mniam, mniam.

Chociaż to ciasne pomieszczenie pozbawione było zupełnie okna, ciemny dym, jaki towarzyszy zazwyczaj smażeniu sammy, miast gromadzić się i wypełniać pokój, o dziwo, znikał gdzieś pod sufitem. W każdym razie w pokoju powietrze pozostawało zupełnie czyste.

Kiedy samma była już gotowa, staruszek przeniósł ryż razem z rybą na koślawy stół i — łapczywie zabrał się do jedzenia. Jadł żarłocznie, nie gardząc nawet wnętrznościami i ośćmi. Spałaszował rybę do czysta, że kot by lepiej nie potrafił, i otarł ręką usta.

— No, no, ta samma to jest dopiero smaczna rybka! A jeszcze smażona na oleju — pyszności! — Przeciągnął się leniwie. — Jak się najem, to chce mi się spać. Tak, pojeść i pospać, to lubię, nie powiem.

Starzec kierował się już z powrotem w stronę pryczy, ale coś przyszło mu do głowy i zatrzymał się.

— Zaraz, zaraz. Musimy najpierw obmyśleć, co zjemy na kolację. Hmm, co też byśmy sobie zjedli dobrego…

Siadł przy stole, zamyślił się i po chwili jego twarz rozjaśniła się żywszym blaskiem. Zaraz też otworzył szufladę, wyjął kartkę papieru, przybory do pisania i zdecydowanym ruchem, z widoczną wprawą coś napisał. Następnie wyjął z szuflady cylindryczny przedmiot z wyglądu przypominający pojemnik do przekazywania wiadomości i włożył papier do środka. Odchylił lekko deskę w przepierzeniu i ukazała się druga ściana wykonana z jakiegoś lekkiego metalowego stopu. Dziadek coś nacisnął i w tejże chwili na wprost niego pojawiła się ciemna wnęka. Nawykłym ruchem wrzucił puszkę, po czym zamknął otwór, a deskę z powrotem przesunął na poprzednie miejsce. Zrobił, co miał do zrobienia, i rozziewał się szeroko. Teraz nie pozostało mu już nic innego, jak wrócić do swego mocno już przybrudzonego posłania.