Kiedy puszka z korespondencją wypadła z otworu, młody człowiek po drugiej stronie ściany w postawie pełnej gotowości szybko ją otworzył i rzucił okiem na skrawek papieru. Przez moment jakby się zdziwił, ale po chwili jego twarz o regularnych rysach stała się znowu pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Przywykł już mechanicznie spełniać otrzymane polecenia. Pełnił funkcję chłopca na posyłki u starca, którego skłonni byliśmy uważać za żebraka.
Niezwłocznie przystąpił do pracy. Ruszył korytarzem połyskującym chłodnym, metalicznym blaskiem. Zbliżył się do metalowych drzwi, pochylił i chwilę jakby mocował się z niekształtnymi, o wiele za dużymi butami, które miał na nogach. Otworzył drzwi i niezgrabnym krokiem,jak gdyby przekopując się z wysiłkiem przez głęboki śnieg, posuwał się następnym wąskim korytarzem. Przez otaczające ściany dochodziło buczenie podobne do odgłosu potężnych maszyn. Chłopiec szedł zdecydowanie przed siebie, nie zwracając na to najmniejszej uwagi. Musiała to być sporej wielkości budowla.
Ukazała się przegroda o niskim sklepieniu, coś na kształt włazu w łodziach podwodnych. Chłopiec chwilę się zawahał. Gdyby poszedł na lewo, znalazłby się w kuchni, a więc tam, dokąd zmierzał. Była to raczej zwykła spiżarnia niż kuchnia, żadnych bowiem potraw w niej nie przygotowywano. Stała tam wielka lodówka, gdzie trzymano dla jego pana zapas ryb rozmaitych gatunków na okres co najmniej roku.
Chłopiec jednak postanowił nie wejść tam od razu, tylko zrobił krok na wprost, otworzył masywne drzwi i — znalazł się w dużej, przestronnej sali.
Siedziało tam kilku mężczyzn obróconych w stronę pulpitu z ogromną ilością wskaźników. Wszyscy oni wyglądali na porządnie znudzonych, jakby znajdowali się już od dłuższego Czasu w podróży morskiej, jednocześnie jednak zdradzali objawy pewnego rozdrażnienia. Natychmiast kiedy chłopiec wszedł do środka, jeden z nich zapytał:
— No, jak tam się ma nasz prezes?
— Nie wiem, jak się ma — odparł chłopiec beznamiętnie jak mechanizm. — Ja zajmuję się tylko przygotowywaniem posiłków.
— Ejże, to chyba za wiele powiedziane — ironicznie wtrącił inny. — Najwyżej zaniesiesz mu ze dwie rybki albo trzy, to wszystko. Czy nie tak?
— Tak jest.
— No i co, prezes nie ma zamiaru ruszyć się ze swojej klitki ani na krok?
— Tak jest, nie ma zamiaru.
— Coś podobnego, przecież to już miesiąc, jak zamknął się w tej dziurze. Cały miesiąc, prawda?
— Tak jest.
— Minie jeszcze ze cztery miesiące, nim osiągniemy cel naszej podróży. I co, przez ten cały czas prezes będzie sobie smażył rybki na każdy posiłek?
— Tak jest, chyba tak.
Rozległ się dzwonek sygnalizatora. Wszyscy w napięciu utkwili wzrok w tarczach przyrządów pomiarowych. Za naciśnięciem guzika ściana na wprost rozbłysła obrazem, który mógł wprawić w oszołomienie. Na jednolicie czarnym, intensywnym, zdawałoby się aż wsysającym tle, gdzie spojrzeć rozbłyskiwały jak w kalejdoskopie jasne światła, to zbite w gęstych skupiskach, to znów rozproszone chaotycznie tu i ówdzie. Wszystko to zupełnie nieruchome, żadnego migotania. To obraz Wielkiego Kosmosu. To co wydawało się być dużą budowlą, było potężną rakietą odbywającą właśnie lot w przestworzach, a ta sala — to kabina dowodzenia.
— To rój meteorów. Na szczęście niewielki i w znacznej odległości od trasy — objaśnił ktoś z załogi, wpatrując się w ekran.
— W porządku. Może to się ciągnąć jeszcze za nami jakiś czas, ale nie sądzę, aby mogło nam w jakiś sposób zagrozić. Pilnujcie jednak przyrządów pomiarowych.
Ekran zgasł i wszyscy ociągając się wrócili do swoich zajęć. Posiadali niedbale na krzesłach. Minął już miesiąc, odkąd wyruszyli w podróż, ale zamiast odprężenia, wyczuwało się u całej załogi dziwne podenerwowanie i rozdrażnienie.
— Cóż to jednak była za głupota brać prezesa z nami! To zupełnie poroniony pomysł!
— No, tego nie mów. Przecież to on finansował całą wyprawę.
— Ale czy pomyślałeś, szefie, ile nas ten drogocenny staruszek kosztuje? Do jak absurdalnych rozmiarów trzeba było rozbudować rakietę po to tylko, żeby nadać ciążenie jego klitce. Zamiast tego można by z łatwością zbudować trzy przyzwoite rakiety. A ile cennych materiałów moglibyśmy załadować, gdyby nie ta cała aparatura wytwarzająca sztuczne ciążenie.
Mężczyzna pochylił się i sięgnął ręką w okolice butów. Wyłączył urządzenie przyciągające w magnetycznym obuwiu. W tej samej chwili jego ciało uniosło się ku górze i zaczęło pływać po całym pomieszczeniu w pozycji horyzontalnej.
— Bez pieniędzy prezesa nie zbudowalibyśmy żadnej rakiety, nawet najmniejszej.
— To prawda. Ale skoro on taki bogaty, to czemu do wszystkich diabłów, nie ustatkuje się, nie żyje jak przystało starszemu człowiekowi? Wymyślił sobie tę ruderę, naniósł błota na podłogę i jakby tego było mało, jeszcze ten piecyk! Dajcie, ludzie, spokój. Nawet przez chwilę się nie zastanowi, ile tlenu zużywa za każdym razem, kiedy rozpala ogień. On sam zużywa bez pożytku tyle, ile mogłoby wystarczyć dla kilkudziesięciu innych.
— Tak już jest, że na starość w mniejszym lub w większym stopniu ludzie dziwaczeją — odezwał się dowódca a on w dodatku jest jeszcze bogaty. Pozwala sobie na nieco ekscentryczne kaprysy, stać go na to.
— Nieco ekscentryczne kaprysy? Doprawdy! Rzeczywiście to nieco ekscentryczne tak przepadać za rybami. I to jakimi jeszcze — smażonymi. Inne mu nie odpowiadają, musi je sobie smażyć akurat na piecyku. Żeby jeszcze jadał tai[2] albo ayu[3]. Jest w końcu dosyć bogaty, żeby pozwolić sobie na szlachetniejsze gatunki ryb. Ale on nie — w kółko tylko samma czy inne szprotki. Ale niech mu tam, jeśli mu to sprawia taką przyjemność. A my co? Przez okrągły rok jemy różne świństwa w pigułkach i kosmiczne potrawy w tubkach. Pigułki i tubki, tak? A tu ten swąd z jego budy rozchodzi się po całym statku. Ja tego dłużej nie zniosę. Jeśli on natychmiast nie przestanie smażyć szprotek i sammy, ręczę wam, że w szybkim tempie powariujemy tu wszyscy razem i każdy z osobna!
— No, no, nie ma pan powodu aż tak się unosić — wtrącił się chłopiec spokojnym, niewzruszonym głosem i z twarzą bez wyrazu. — Szprotki i samma[4] to doprawdy jeszcze nic takiego. Dziś na kolację pan prezes zażyczył sobie…
— Cóż takiego? Zamówił maże coś niezwykłego?
Beznamiętnym, opanowanym głosem chłopiec dokończył:
— Suszoną śmierdziuchę[5].
Przekład: Henryk Lipszyc
Robert Sheckley SPECJALISTA
Specialist
Burza fotonowa uderzyła bez uprzedzenia spoza ławicy ogromnych czerwonych gwiazd. W ostatniej chwili, nim pochwyciła ich w swoje szpony, Oko zdążyło jeszcze nadać przez Gadacza sygnał ostrzegawczy.
Była to trzecia podróż Gadacza w dalekie rejony przestrzeni kosmicznej i pierwsza burza świetlna, jaką przeżył. Poczuł więc skurcz strachu, kiedy Statek na skutek czołowego zderzenia z falą zboczył nagle z kursu i doznał gwałtownego przechyłu. Strach jednak szybko minął i pozostał tylko przyspieszony z podniecenia puls.
Ale właściwie dlaczego miałby się bać? — zadawał sobie pytanie. — Czyż nie przeszedł specjalnego przeszkolenia na wypadek takiego niebezpieczeństwa?
Mówił coś właśnie do Zasilacza, kiedy wybuchł sztorm, więc przerwał natychmiast rozmowę. Miał nadzieję, że smarkaczowi nic się nie stało. Była to jego pierwsza podróż w dalsze rejony Kosmosu.