Kiedy otworzyłem drzwi, poczułem, że ktoś siedzi w ciemnym pokoju i czeka na mnie. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i bez pośpiechu zamknąłem je na łańcuch. Potem zapaliłem światło w przedpokoju. Człowiek, który siedział po ciemku, wiedział, że czuję jego obecność, ale się nie poruszył. Zapytałem:
— Dlaczego pan siedzi bez światła?
— Zdrzemnąłem się — odparł człowiek. — Długo pana nie było.
Wszedłem do pokoju, przycisnąłem guziczek kontaktu i powiedziałem: — Może zaparzyć kawy?
— Tylko dla siebie. Ja nie będę pił. Promieniowało od niego poczucie własnej wartości. Ociekał godnością. Dlatego ja również stałem się niezmiernie dostojny i wmówiłem mu, że mam granatowy krawat w paseczki. Gość uśmiechnął się i powiedział:
— Szkoda pańskich wysiłków. Niech pan lepiej zaparzy kawę.
Poszedł za mną do kuchni, wyjął z kieszeni zapałki i zapalił gaz, kiedy wsypywałem kawę do ekspresu.
— Czy nie czuje się pan samotny? — zapytał.
— Nie.
— Nawet dziś?
— Dziś tak.
— Dlaczego pan się do tej pory nie ożenił?
— Dziewczęta nie chcą mnie kochać.
— A może przywykł pan do samotności?
— Może.
— Ale ma pan przyjaciół.
— Mam wielu przyjaciół.
— Ale przyjaciół nie obchodzi, co się z panem dzieje?
— Nieprawda. A jak pan wszedł do mieszkania?
Człowiek wzruszył ramionami i powiedział:
— Wleciałem. Okno było otwarte.
Stał z głową przechyloną na bok i wpatrywał się we mnie, jakby oczekiwał, że wyrażę zdziwienie. Ale ja się nie zdziwiłem, ponieważ sam omal nie zrobiłem tego samego — bałem się tylko, że stracę równowagę i uderzę o balustradę balkonu. Człowiek ze skruchą pokręcił głową i powiedział:
— Nie ma wątpliwości — i poprawił binokle. Mógłbym przysiąc, że trzy minuty temu nie miał na nosie żadnych binokli. Wlałem kawę do filiżanki, wziąłem paczkę wafli i poprosiłem gościa do pokoju. Zmęczył mnie upał i rozmowy, które do niczego nie prowadzą.
— Niech pan zdejmie buty — powiedział gość demonstrując troskliwość. — Nogi muszą odpocząć.
— Jest pan niezmiernie uprzejmy — powiedziałem. — Ale jeśli można, najpierw wypiję kawę, bo jestem senny.
Człowiek przeszedł przez pokój, zatrzymał się przed półką i przesunął palcem po grzbietach książek, niby kijem po sztachetach.
— A więc — powiedział rzeczowym tonem. — Niejednokrotnie zadawał pan sobie pytanie, czemu jest pan inny niż wszyscy. I odpowiedzi na to pytanie pan nie znalazł. Jednocześnie coś powstrzymywało pana od tego, aby zwrócić się do lekarza.
— Jestem taki, jak wszyscy — powiedziałem i pomyślałem, że trzeba było go posłuchać i zdjąć buty.
— Już w Domu Dziecka uczył się pan lepiej niż pana rówieśnicy. Znacznie lepiej. Zadziwiał pan swoich nauczycieli.
— Drugie miejsce na olimpiadzie matematycznej — powiedziałem. — Ale nauczycieli nie zadziwiałem. I medalu nie dostałem.
— Medalu nie zdobył pan celowo — powiedział gość. — Pan się wstydził swoich zdolności. Pan nawet przekonał Krogiusa, że jest on pełnoprawnym współautorem waszej pracy. A to nieprawda. Dysponuje pan potężną siłą przekonywania. Może pan wmówić każdemu człowiekowi diabli wiedzą co.
— A panu? — zapytałem.
— Mnie nie — odparł mój gość i zamienił się w niewielki pomnik ojca sztuki drukarskiej Iwana Fiodorowa.
— To interesujące — powiedziałem. — Teraz pan powie, że jest pan moim krewnym i że łączą nas niewidzialne związki genetyczne.
— Słusznie — powiedział gość. — Gdyby tak nie było, pan by się nie domyślił, że czekam na pana, wyraziłby pan co najmniej zdziwienie, widząc nieznajomego człowieka w zamkniętym mieszkaniu. Zdziwiłby się pan słysząc, że wleciałem przez okno na trzecim piętrze. A propos, czy już pan umie latać?
— Nie wiem — przyznałem. — Dziś próbowałem pierwszy raz. A co ja jeszcze umiem robić?
— Wystarczy ci spojrzeć na stronę książki, żeby zapamiętać tekst, dodajesz, mnożysz, wyciągasz pierwiastki tak łatwo, że mógłbyś z powodzeniem występować na scenie, możesz nie jeść przez kilka dni, zresztą nie spać również.
— Chociaż lubię robić jedno i drugie.
— Przyzwyczajenie — chłodno powiedział gość. — Wpływ środowiska. W Domu Dziecka pilnowano, żeby wszystkie dzieci spały w nocy. Umiesz widzieć związek między faktami i zjawiskami pozornie nie mającymi ze sobą nic wspólnego. W tutejszych kategoriach jesteś geniuszem. Chociaż nie wszystkie swoje zdolności umiesz wykorzystać, a niektórych zresztą nawet nie podejrzewasz.
— Na przykład? — zapytałem.
Gość niezwłocznie rozwiał się w powietrzu i zmaterializował się za moimi plecami w otwartych drzwiach. Potem bez pośpiechu podszedł do półki, wyjął słownik angielsko-rosyjski i rzucił nim w górę. Słownik zastygł w powietrzu.
— To wszystko jest jeszcze przede mną? — zapytałem bez szczególnego entuzjazmu.
— To jeszcze nie wszystko.
— Jeśli o mnie chodzi, to mi wystarczy.
— Jeżeli będziesz się uczył. Jeżeli powrócisz do naturalnego środowiska. Jeśli znajdziesz się wśród sobie podobnych.
— Tak — powiedziałem. — To znaczy, że jestem mutantem. Skaza genetyczna. I do tego nie jestem wyjątkiem.
— To nie tak — powiedział gość. — Po prostu jesteś tu obcy.
— Tu się urodziłem.
— Nie.
— Urodziłem się na wsi. Moi rodzice zginęli w czasie pożaru lasu. Strażacy znaleźli mnie i przywieźli do miasta.
— Nie.
— W takim razie niech pan powie.
— Powinniśmy byli znaleźć cię wcześniej. Ale to było niełatwe. Myśleliśmy, że nikt nie uszedł z życiem. To był statek zwiadowczy. Kosmiczny statek. Tam byli twoi rodzice. Statek uległ katastrofie. Spłonął. Zdążyli cię wyrzucić ze statku. Spalił się las. Strażacy, którzy cię znaleźli całego i zdrowego, nie wiedzieli, że do końca pożaru chroniło cię pole siłowe.
Słuchałem go, ale dręczyło mnie coś zupełnie innego.
— Proszę mi powiedzieć — poprosiłem — jaki ja jestem naprawdę?
— Czy chcesz wiedzieć, jak wyglądasz?
— Tak.
Gość przeistoczył się w opływową substancję, półprzeźroczystą, zmieniając kolor i kształt, nie pozbawioną wszelako pewnej gracji.
— To również złudzenie?
— Nie.
— Ale przecież ja się nie staram być człowiekiem. Ja jestem człowiekiem.
— W przeciwnym razie nie mógłbyś wyżyć na Ziemi. Myśleliśmy, że zginąłeś. A ty się przystosowałeś.
— Będą musiał odlecieć z panem? — zapytałem.
— Rozumie się — powiedział gość — Przecież mi wierzysz?
— Wierzę — powiedziałem — tylko przedtem zadzwonię do Krogiusa.
— Nie trzeba — powiedział gość. — To, coście zrobili z Krogiusem, na razie nie jest Ziemi potrzebne. Ludzie nie zrozumieją was. Uczeni was wyśmieją. Jestem w ogóle zdumiony, że potrafiłeś zarazić Krogiusa wiarą w ten pomysł.
— Ale przecież to jest realne?
— Jest. Za sto lat na Ziemi dojdą do tego. Naszą rzeczą jest nie wtrącać się.
Podniosłem słuchawkę telefonu.
— Prosiłem, żebyś nie dzwonił do Krogiusa.
— Dobrze — powiedziałem. I nakręciłem numer Katrin. Gość położył dłoń na widełkach. Znowu przybrał ludzką postać.