— Znów jedzie — powiedziałem. — Popatrz!
Dokładnie w środku skrzyżowania znajdował się — no, nie można było tego chyba nazwać pojazdem — coś jakby niski wagonik lub platforma na wysokości około stopy nad ziemią. A kiedy mówię „nad ziemią”, to znaczy to, co znaczy. To coś nie miało ani kół, ani nóg. Jakby wisiało w powietrzu, niczym nie podparte. Na platformie stało około pół tuzina osób, ubranych w jakby długie barwne koszule lub kitle. Owe osoby rozglądały się ciekawie wokół. Wzdłuż krawędzi platformy ciągnął się napis: BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA. Jeden z mężczyzn pokazywał swojemu towarzyszowi kościół Wszystkich Świętych, innych więcej interesowały samochody i ludzie.
Z budki kontrolnej wychynęła twarz policjanta i para wybałuszonych oczu. Ale zaraz policjant wziął się w garść. Krzyknął coś, zagwizdał, znów krzyknął. Ludzie na platformie w ogóle go nie zauważali. Policjant wyszedł z budki i ruszył przez jezdnię podobny do wulkanu, który szuka odpowiedniego miejsca, żeby wybuchnąć w całej okazałości.
— Hej! — zawołał.
Na platformie nikogo to nie wzruszyło, ale gdy zbliżył się na odległość jednego lub dwóch jardów, zauważyli go, zaczęli trącać się łokciami i szczerzyć zęby. Policjant spurpurowiał na twarzy i przemówił do nich groźnym tonem. Ale oni nadal przyglądali mu się ze wzrastającym zainteresowaniem.
Policjant wyciągnął z tylnej kieszeni pałkę i podszedł bliżej. Usiłował złapać jakiegoś typa w żółtej koszuli — ale jego ręka przeszła przez niego na wylot.
Policjant cofnął się o krok. Widać było, jak mu się niczym u konia rozdęły nozdrza. Chwycił mocniej pałkę i zdecydowanym, kolistym ruchem powiódł nią po całej gromadzie. Pałka przeszła przez nich nie napotykając na opór, a oni uśmiechali się nadal.
Uchylam kapelusza przed tym policjantem. Nie uciekł. Patrzał przez chwilę na nich z bardzo dziwnym wyrazem twarzy, po czym odwrócił się na pięcie i spokojnie wrócił do budki. Równie spokojnie dał znak wznowienia ruchu. Samochód przede mną tylko na to czekał. Pojechał prosto na i przez platformę. Ruszyła z miejsca, ale trąciłby ją, gdyby to było możliwe. Sally, patrząc do tyłu, powiedziała, że platforma posuwała się po krzywiźnie i znikła w wejściu do Kasy Oszczędności.
Kiedy dojechaliśmy już do mojego zakątka, pogoda zepsuła się tak, że miejsce to wyglądało posępnie i odpychająco. Pojechaliśmy więc trochę dalej, a potem skręciliśmy w bok do małej przytulnej restauracyjki przydrożnej tuż za Westwich. Właśnie doprowadziłem rozmowę do tematu, który chciałem poruszyć, kiedy nagle nikt inny tylko Jimmy musiał się zjawić przy naszym stoliku.
— Co za spotkanie! — powiedział. — Słyszałeś, co się dziś po południu zdarzyło na skrzyżowaniu, Jerry?
— Byliśmy tam — powiedziałem.
— Rozumiesz, Jerry, to już coś więcej niż myślałem, dużo więcej. Ta cała platforma. Ci ludzie ogromnie nas w technice wyprzedzają. Czy wiesz, co ja myślę?… Kto oni są?
— Marsjanie — rzuciłem.
Spojrzał na mnie zaskoczony. — A skąd ty do tego mogłeś dojść? — spytał.
— Czułem, że to kiedyś nastąpi. Ale odnoszę wrażenie, że Marsjanie nie przywędrowaliby tu z etykietą BIURO TURYSTYCZNE PAWLEYA.
— Ach, tak? Nikt mi nic o tym nie mówił — powiedział Jimmy.
Odszedł ze smutkiem na twarzy, ale mnie samą swoją obecnością zniszczył tak starannie skonstruowany nastrój.
* * *W poniedziałek rano nasza maszynistka Anna przyszła do pracy jeszcze bardziej, niż zwykle, roztargniona.
— Zdarzyło mi się coś zupełnie okropnego — powiedziała do nas, jak tylko weszła. — O Boże! Byłam cała w pąsach!
— Cała? — spytał Jimmy z zaciekawieniem.
Zlekceważyła tę uwagę.
— Byłam akurat w łazience, a kiedy przypadkiem podniosłam oczy, stał tam mężczyzna w zielonej koszuli i przyglądał mi się. Oczywiście natychmiast wrzasnęłam.
— Bardzo słusznie — zgodził się Jimmy. — A co zdarzyło się potem, czy też nie wypada, abyśmy…
— Po prostu stał — powiedziała Anna — potem zachichotał i wyszedł przez ścianę. Zupełnie osłupiałam.
— Można osłupieć z powodu chichotu — zgodził się Jimmy.
Anna wyjaśniła, że nie osłupiała wyłącznie z powodu chichotu.
— Uważam — powiedziała — że nie powinno się pozwalać na takie rzeczy. Jeżeli mężczyźnie wolno chodzić po łazience samotnie mieszkającej dziewczyny, to cóż go może jeszcze powstrzymać?
Pytanie było rzeczywiście nie retoryczne.
Zaraz potem przyszedł kierownik. Wszedłem za nim do jego gabinetu. Miał wygląd człowieka przygnębionego.
— Co tu się, u diabła, dzieje w tym piekielnym mieście, Jerry? — spytał. — Wczoraj żona wraca do domu i zastaje w salonie dwie nieprawdopodobne dziewczyny. Oczywiście sądzi, że nie przypadkiem. Pierwsze piekło w domu od dwudziestu lat. A dziewczyny w tym czasie znikają — powiedział zwięźle.
Stać mnie było tylko na kilka współczujących okrzyków.
Tego wieczoru, kiedy wybrałem się do Sally, zastałem ją siedzącą na stopniach domu, w mżawce.
— Co się stało, na Boga?… — zacząłem.
Spojrzała na mnie bez wyrazu.
— Weszli do mojego pokoju. Mężczyzna i dziewczyna. Nie chcieli wyjść. Śmiali się ze mnie. A potem zaczęli się tak zachowywać, jakby mnie tam wcale nie było. No i… a zresztą, po prostu nie mogłam tam wysiedzieć, Jerry.
Wyglądała bardzo nieszczęśliwie, a po chwili wybuchnęła płaczem.
* * *Od tego momentu wydarzenia zaczęły się piętrzyć. Następnego ranka doszło do nieuniknionego acz jednostronnego starcia na High Street. Panna Dotherby, należąca do jednej z najbardziej szanowanych rodzin Westwich, wzburzona była do głębi swoich długoletnich zasad widokiem dwu chryzantemowych dziewczyn, które chichocząc stały na rogu Northgate. Kiedy udało jej się odwrócić od nich oczy i odzyskać oddech, zrozumiała, gdzie leży jej powinność. Ujęła parasolkę tak, jakby to był miecz jej dziadka i natarła. Przeleciała gładko przez dziewczyny zadając razy na lewo i na prawo, a kiedy się obróciła, zobaczyła, że się z niej śmieją. Jeszcze raz na nie natarła, ale śmiały się dalej. Kiedy już zaczęła bredzić, ktoś zawołał pogotowie, które ją zabrało.
Pod koniec dnia miasto pełne było matek, pomstujących na obrazę moralności publicznej, i oczarowanych turystkami mężczyzn, a burmistrz i policja zasypani byli żądaniami, aby natychmiast ktoś z tym coś zrobił.
Najwięcej kłopotów było w rejonie, który Jimmy kiedyś zaznaczył na mapie. Gdzie indziej też mocna było spotkać turystów, ale w tym rejonie spotykało się ich całe tłumy mężczyzn w kolorowych koszulach, dziewczyny o zadziwiających fryzurach i jeszcze bardziej zadziwiających haftach na tunikach. Wszyscy ani ramię przy ramieniu wychodzili ze ścian i włóczyli się obojętnie między samochodami i ludźmi.
Czasem gdzieś przystawali pokazując sobie nawzajem różne rzeczy lub wybuchając salwami śmiechu, szczególnie kiedy ludzie z ich powodu wpadali w gniew. Do tych, którzy już wyprowadzeni byli z równowagi, stroili miny, aż ich doprowadzali do sinej wściekłości. Tym lepszą mieli wtedy zabawę. Szli sobie spokojnie, gdzie im się żywnie podobało, przez sklepy, banki, biura, domy nie przejmując się zupełnie rozwścieczonymi lokatorami. Zaczęto wystawiać tablice: NIE WCHODZIĆ, ale to ich też bardzo bawiło.