Po kilku jednak dniach zacząłem się martwić, czy aby Pawley nas nie przetrzyma. Widać było, że turyści niezbyt się tym wszystkim przejęli i chociaż utrudniało im to walkę o premie, nie oduczyli się włóczęgi po całym mieście. A oprócz tego mieliśmy jeszcze tysiące wycieczkowiczów rozpętujących pandemonium po całych nocach. Nerwy wszystkich mieszkańców napięte były jak postronki i lada chwila mogła wybuchnąć burza.
I oto, szóstej nocy, gdy wielu z nas myślało już nad tym, czy nie byłoby lepiej oczyścić trochę Westwich, pojawiła się pierwsza rysa. Jakiś człowiek zadzwonił do mnie z ratusza i powiedział, że widział szereg platform z nie obsadzonymi miejscami.
Następnej nocy wybrałem się na najbardziej uczęszczany szlak, by sprawdzić tę wieść naocznie.
Napotkałem tam gęsty, dobrze podpity tłum obrzucający się na przemian słonymi dowcipami i kuksańcami, ale nie musieliśmy długo czekać. Z wejścia kawiarni „Coronation” wychynęła platforma z napisem:
CZAR I ROMANTYZM DWUDZIESTEGO WIEKU — 15 SZYLINGÓW
— a połowa miejsc była pusta.
Pojawienie się platformy wywołało wielkie pijackie brawa i huragan gwizdów. Kierowca prowadził pojazd poprzez tłum z obojętnym wyrazem twarzy. Pasażerowie wyglądali dużo mniej pewnie. Niektórzy wprawdzie próbowali się odgrywać; chichotali, robili grymasy, machali rękami, jakby oddawali cios za cios. Dobrze, że turystki nie słyszały wykrzykiwanych przez tłum słów spod ich adresem, ale niektóre gesty były bardzo niedwuznaczne. Zanim platforma zniknęła we frontowej ścianie magazynu „Bon Marche”, prawie wszyscy turyści przestali udawać, że jest im wesoło. Niektórzy wyglądali, jakby im było słabo. Z wyrazu ich twarzy wywnioskowałem, że Pawleya czeka ciężka robota; będzie musiał wytłumaczyć owej delegacji aspekty dwudziestowiecznej kultury.
Następnego wieczora było więcej pustych foteli niż zajętych, a ktoś doniósł, że cena spadła do 10 szylingów.
W dwa dni później nie pojawili się już w ogóle, a my musieliśmy zwracać wycieczkom półkoronówki i łagodzić ich pretensje z powodu zmarnowanej benzyny.
Następnej nocy też się nie pojawili. Nie mieliśmy więc już nic innego do roboty, jak oczyścić miasto i cała sprawa była w zasadzie zakończona. Pozostało jeszcze jedno zadanie — zmniejszyć popularność, jaką miejscowość ostatnio się cieszyła.
Wreszcie powiedzieliśmy sobie, że problem został zlikwidowany. Jimmy jednak utrzymuje, że to tak tylko z naszej strony wygląda. Jedyną rzeczą, jaką jego zdaniem winni oni byli w tej sytuacji zrobić, była modyfikacja czynnika widzialności, który tyle przysparzał kłopotu. Wobec czego możliwe, że dalej tu kursują — tu, czy gdzie indziej.
A może on ma rację? Może istotnie ten cały Pawley, kimkolwiek jest lub miał kiedyś być, prowadzi po całym świecie i po całej historii łańcuch swoich wycieczek. Ale my o tym nic nie wiemy, a jak długo ich nam nie pokazuje, nie sądzę, abyśmy mieli łamać sobie nad tym głowy.
Na tyle, na ile to nas dotyczyło — sprawa z Pawleyem była skończona. Był to przypadek wymagający desperackich środków zaradczych, ocenił to nawet wikary kościoła Wszystkich Świętych. I miał on niewątpliwie rację, gdy swoje dziękczynne kazanie rozpoczął od słów: „Paradoksalne, drodzy wierni, paradoksalne mogą być dzieła pospólstwa…”
* * *Kiedy już było po wszystkim, znalazłam wreszcie czas, aby znów zobaczyć się z Sally. Zastałam ją o wiele bardziej promienną, niż dawniej i w związku z tym o wiele bardziej uroczą. Zdawało mi się, że również ucieszyła się na mój widok.
— Cześć, Jerry — powiedziała — czytałam właśnie w gazecie o tym, jak pięknie zorganizowałeś cały plan, aby się ich pozbyć. Uważam, że to było po prostu cudowne z twojej strony.
Jeszcze nie tak dawno uważałbym to za docinek, ale tym razem była szczera. Nie mogłem jakoś zapomnieć jej widoku z tymi bliźniakami na ręku i nie mogłem przestać się dziwić temu, skąd się one tam wzięły.
— Ta nic wielkiego, kochanie — powiedziałem skromnie — każdy mógł wpaść na ten pomysł.
— Może masz rację, ale bardzo wiele ludzi uważa tak, jak ja. I powiem ci coś jeszcze, o czym dzisiaj usłyszałam. Będą cię prosić, abyś kandydował do rady, Jerry.
— Ja do rady. Kupa śmiechu… — zacząłem i urwałem nagle.
— To znaczy, będę tytułowany radcą miejskim? — spytałem.
— Cóż… no, chyba tak. Tak sądzę — odparła ze zdziwieniem.
I nagle olśniła mnie myśl.
— Sally, kochanie, najdroższa, wiesz… jest coś, co już bardzo dawno miałem zamiar ci powiedzieć — zacząłem.
Przekład: Marek Wagner
Janusz A. Zajdel TAM I Z POWROTEM
Pomieszczenie wyglądało jak nieskończenie długi korytarz: rozświetlony pas sufitu, ciemne ściany i lśniąca błękitnawo podłoga zbiegały się w perspektywie w jeden punkt. Było tu jasno, czysto i, chciałoby się rzec, wesoło. W wyobraźni Laut zupełnie inaczej wyrysował sobie to miejsce. Teraz zaś — zamiast mrocznych katakumb i grobowej atmosfery — objawił się przed nim widok dość nawet sympatyczny.
Lekarz, który go tu przyprowadził, stał przez chwilę bez słowa, pozwalając mu w spokoju odebrać pierwsze wrażenie. Potem ujął go lekko pod łokieć i powoli poprowadził w głąb korytarza.
Dopiero wówczas Laut dostrzegł, że ściany stanowią nieprzerwaną siatkę prostokątów, jak wielka szafa katalogowa z mnóstwem jednakowych szuflad. Prawie wszystkie szuflady zaopatrzone były w niewielkie etykietki z napisami.
— Oto nasze depozytorium — odezwał się lekarz, podchodząc do jednej z szuflad. — Proszę, tak to wygląda.
Pociągnął za uchwyt. Ze ściany wysunęła się długa skrzynia. Powiało z niej ostrym chłodem. Laut cofnął się o krok.
— Ten pojemnik jest pusty — wyjaśnił lekarz. — To jeden z nielicznych, jakie mamy wolne. Ruch jest duży, na miejsce czeka się czasem długie miesiące… Miejsca zwalniają się na razie niezbyt często, a rozbudowa nie nadąża za potrzebami. Ma pan szczęście, że właśnie oddano do użytku nowy odcinek. W pana sytuacji dalsze oczekiwanie byłoby naprawdę ryzykowne. Proces chorobowy rozszerza się z dnia na dzień. Myślę, że jest pan zdecydowany…?
Laut spojrzał jeszcze raz wzdłuż nie kończącego się ciągu szuflad nakrapianych białymi etykietkami. Odwrócił się z trudem w stronę wyjścia, zaciskając zęby i zwierając dłonie na uchwytach lasek.
— Nie mam wyboru — powiedział już w windzie. — Dziś czuję się szczególnie źle. Niech to już będzie poza mną.
Był znów w sali z wielką, bezcieniową lampą, wśród gąszczu nie znanych przyrządów. Chłód ogarniał jego ciało, świadomość gasła powoli. Pomyślał o żonie, dla której z tą chwilą stawał się tylko wspomnieniem.
Przez powieki przesączało się światło padające wprost na twarz. Czuł mrowienie w stopach i dłoniach. Łowił uchem dźwięk ludzkiego głosu.
— Gotów! Zabrać. Dawajcie następnego! — mówił ktoś tuż nad nim.
Czuł, że jest niesiony, ostrożnie, lecz szybko, jak talerz zupy na tacy wprawnego kelnera. Powieki nie przeświecały już tak jaskrawą purpurą. Mógł otworzyć oczy, lecz jeszcze czekał.
— Co…? — udało mu się poruszyć zdrętwiałymi wargami.
— Żyjesz. Znowu żyjesz — usłyszał ciepły, niski głos.
Teraz otworzył oczy. Był w maleńkiej kabinie, spoczywał równo wyciągnięty na miękkim materacu. Człowiek w białym ubraniu pochylał się nad nim, okrywając jego nagie ciało włochatą tkaniną.
— Czy coś się… nie udało? — Laut spojrzał na swoje dłonie, poruszył głową.
— Przeciwnie, wszystko w porządku. Jesteś zdrowy i pod fachową opieką. Jeszcze dwa, trzy dni — i będziesz mógł chodzić.