Выбрать главу

— Jak długo?

— Przecież to nieważne! Tysiąc czy sto tysięcy lat — jaka różnica, jeśli będziesz oczekiwał w stanie zamrożenia. Po czasie dostatecznie długim nauka znajdzie sposób, by przenieść cię w twój wiek, w to miejsce czasoprzestrzeni, z którego rozpocząłeś swoją wędrówkę w przyszłość. Jeśli się na to zdecydujesz — ułatwię ci to. W myśl naszego hasła: „U nas nikt nie może być długo nieszczęśliwy”. Jesteśmy cywilizacją ludzi szczęśliwych!

— Mógłbyś mnie ponownie zamrozić?

— No, może nie dosłownie „zamrozić”. Mamy znacznie lepsze metody. Mniej kłopotliwe, a dające ten sam wynik. Obudzą cię automaty, gdy nadejdzie właściwy czas, a potem prześlą w odpowiedni wiek. Popatrz, trzeba tylko wypełnić tę ankietę i nakleić na twój pojemnik. „Imię, nazwisko, numer ewidencyjny, kiedy reaktywować…” — tu wpiszesz: „Gdy będzie możliwe odesłanie w wiek dwudziesty”. Dalej: „Inne dyspozycje” tu wpisz: „Transmitować natychmiast” i podaj współrzędne punktu, w którym chcesz się znaleźć. Pojemnik z etykietką odstawimy do przetrwalni, a o resztę zatroszczą się automaty.

— Automaty? Czy można na nich polegać? Czy są wystarczająco niezawodne? — zaniepokoił się Laut.

— Już dziś są prawie zupełnie doskonałe. A trzeba pamiętać, że te, które będą cię obsługiwały, zostaną zbudowane dopiero w przyszłości, a więc będą znacznie doskonalsze nawet od współczesnych.

— Więc nie ma jeszcze automatów zdolnych do automatycznej witalizacji człowieka?

— Nie ma. Ale udowodniono, że skonstruowane zostaną na pewno wcześniej, niż rozwiąże się problem transmisji w przeszłość, możesz zatem spokojnie poddać się zabiegowi. Czy decydujesz się?

— Nie mam właściwie wyboru… Czy jestem pierwszym, który pragnie stąd zbiec w wiek dwudziesty?

— O, chyba nie, chyba nie… — Ovry z trudem ukrył wyraz rozbawienia na twarzy. — Wypełnij etykietkę i chodź…

Ovry nacisnął przełącznik. Z wnętrza maszyny wypadła niewielka szkatułka z półprzezroczystego tworzywa. Ovry starannie nakleił na niej etykietkę i wrzucił kostkę do otworu podajnika, skąd wessana strumieniem powietrza powędrowała w czeluść przetrwalni.

Laut czuł, że znowu istnieje. Widział i słyszał — ale był tylko wzrokiem i słuchem, niczym więcej. W polu widzenia przesuwały się kable, uchwyty manipulatorów, czujniki i elektrody.

Dobiegły go szmery rozmów, ale nie widział przy sobie nikogo.

— Widzisz, oni są wszyscy tu. Co do jednego, żaden nie dotrwał… A my musimy teraz ich wszystkich, po kolei… — mówił jeden głos.

— Musimy? Dlaczego? — odezwał się drugi, lekko skrzypiący.

— Bo taki program i musimy.

— A zostawić, jak jest…?

— A po co nam to tutaj?

— I wszystkich po kolei, tam? Nie można by razem, zbiorowo — i już?

— Musi być tak, jak jest napisane. Nie mów tyle, pracuj.

Przez chwilę panowała cisza i Laut poczuł, że może poruszać szyją i że dostrzega kontury swych ramion i tułowia rysujące się pod płachtą, którą był przykryty. Nie mógł jednak wykonać żadnego ruchu.

— Przerzucamy? — powiedział ten skrzypiący.

— Nie nastawiłeś celownika.

— A czy to nie wszystko jedno?

— Mówiłem już, że trzeba tak, jak napisane. Czytaj, gdzie go…?

— Ojej, jeszcze czytać… Koniec dwudziestego.

— Dokładniej, współrzędne. A nastaw porządnie, bo znów nam tam wyskoczy i będzie zwrot.

— Już gotowe. Przelewaj go.

— Zaraz.

— Słuchaj, Klox! Oni byli przecież z czegoś innego. To dlaczego my ich…

— Nie będę ci tłumaczył, i tak nie wczytasz, bo jesteś monospec, a ja uniwer, nie dogadamy się. Dobrze nastawiłeś? No, to jazda.

Pole widzenia zmąciło się, Laut poczuł narastający szum w głowie. Uszu jego dobiegł jeszcze ostatni, głośniejszy strzęp rozmowy.

— A zaworę założyłeś? — krzyczał uniwer. — Nie założyłeś, zapomniałeś znowu, w łapie trzymasz, durniu katodowy! Zostawiłeś mu bezpiecznik, przepali się przy pierwszym wzruszeniu! Jak cię huknę w ten głupi rejestrator, to ci wszystkie mnemony powypadają! Zawróć go teraz! Wyłączę, słowo daję, że wyłączę cię i przerobię na automat do czyszczenia butów! Zawróć go, do stu tysięcy gigawatów…

Laut stał na podeście schodów, z dłonią na klamce. Nie mógł sobie przypomnieć, czy wchodził właśnie, czy wychodził z domu… Czyżby choroba zaczynała atakować mózg? I gdzie się podziały obie laski, bez których ostatnio nie mógł zrobić jednego kroku?

Zgiął lewą nogę, wyprostował. Powtórzył to samo z prawą. Ugiął obie nogi, zatańczył w miejscu.

„Cud! — pomyślał. — Nic innego, tylko cud jakiś!”

Nacisnął klamkę, drzwi mieszkania otworzyły się.

— Elen — zawołał w głąb mieszkania. — Elen, słyszysz! Ja chodzę, i nic mnie nie boli!

— Wróciłeś? Nie poszedłeś tam? — Elen nadbiegła z oczami zapuchniętymi i czerwonymi od łez. — Nie pójdziesz? Jesteś, och, jesteś…!

I to byłby właściwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszając się ani krokiem poza klatkę schodową swego domu odbył daleką podróż tam i z powrotem.

Chociaż nie! Do historii tej należy dodać jeden jeszcze epizod, może nieważny, ale chyba trochę dziwny.

Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczorną gazetę, do drzwi Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy mężczyzna z niewielką skórzaną torbą…

— Czy tu mieszka pan Laut?

— Tak, to ja. O co chodzi?

— To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnął pan zdeponować się w naszej firmie….

— To już nieaktualne — przerwał mu Laut. — Dziś rano cofnęły się wszelkie objawy…

— O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki przypadek, choć, przyznam, notowane są w medycynie podobne… Jak zresztą przy wszelkich schorzeniach typu neuropochodnych. Wobec tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć, pozwoli pan, że zbadam pana raz jeszcze, dobrze?

— Ależ oczywiście, bardzo proszę. — Laut ułożył się na tapczanie, a przybyły otworzył swoją torbę.

— Poza tym pragnę przypomnieć, że firma nasza nie zwraca zaliczki wpłaconej na poczet usługi — mówił, wyjmując jakieś drobne narzędzia.

— Oczywiście, to nieważne — powiedział Laut.

Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnął dłonią prawy policzek Lauta, odchylając jego głowę na lewy bok. Krótką pęsetą podłubał przez chwilę w uchu…

W tej samej chwili w umyśle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała jego pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknąć, zerwać się na nogi, lecz przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnął mu głęboko w ucho mały, lśniący metalicznie przedmiot, mrucząc przy tym uspokajająco:

— Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wciąż, ale coraz więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliża się, zbliża… O, już! Przecież nie bolało, prawda, panie Laut?

— Nie, doktorze… — Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny, czuł się znakomicie.

— Raz jeszcze gratuluję. Ma pan żelazny organizm, naprawdę jest pan zupełnie zdrów i myślę, że nie będzie pan zmuszony już nigdy korzystać z naszych usług. Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci!

1970

Kurt Vonnegut PIES TOMASZA EDISONA

Tom Edison’s Shagy Dog

Pewnego słonecznego ranka w Tampa na Florydzie na ławce w parku siedziało dwóch starszych panów. Jeden z nich usiłował czytać książkę, której lektura sprawiała mu wyraźną przyjemność, podczas gdy drugi, Harold K. Bullard, opowiadał mu historię swego życia pełnymi, krągłymi zdaniami człowieka nawykłego do publicznych wystąpień. U ich stóp leżał wodołaz Bullarda, który zwiększał jeszcze udrękę przymusowego słuchacza, trącając swoim wielkim wilgotnym nosem o jego nogi.