Выбрать главу

Bullard, który przed przejściem na emeryturę miał sukcesy w wielu dziedzinach, z przyjemnością dokonywał przeglądu swego życiorysu. Musiał jednak liczyć się z faktem, który tak komplikuje życie ludożercom — mianowicie, że nie można wielokrotnie wykorzystywać tej samej ofiary. Każdy, kto raz zetknął się z Bullardem i jego psem, później omijał już ich z daleka.

Tak więc Bullard codziennie wyruszał do parku na poszukiwanie nowych twarzy. Tego dnia szczęście mu dopisało — od razu zoczył człowieka wyraźnie świeżo przybyłego na Florydę, gdyż nie zdążył się jeszcze rozstać z grubą marynarką, sztywnym kołnierzykiem i krawatem, i nie znalazł sobie nic lepszego do roboty niż czytanie książki.

— Tak — mówił Bullard, kończąc pierwszą godzinę swego monologu — pięciokrotnie dorobiłem się majątku i pięciokrotnie go straciłem.

— Już to słyszałem — powiedział nieznajomy, którego Bullard nie spytał nawet o nazwisko. — Leżeć, leżeć zawołał do psa, zdradzającego coraz bardziej agresywne zamiary co do jego nóg.

— Tak? Już to panu mówiłem? — zdziwił się Bullard.

— Dwa razy.

— Dwa razy na nieruchomościach, raz na złomie, raz na nafcie i raz na transporcie.

— Już to słyszałem.

— Tak? A, rzeczywiście. Dwa razy na nieruchomościach, raz na złomie, raz na nafcie i raz na transporcie. Nie wyrzekłbym się ani jednego dnia ze swego życia.

— Bardzo słusznie — powiedział nieznajomy. — Przepraszam, ale czy nie mógłby pan odsunąć psa trochę dalej?

— Jego? — spytał Bullard zdumiony. — Najmilszy pies na świecie. Nie ma powodów do obaw.

— Ja się nie boję. Po prostu denerwuje mnie, jak bez przerwy obwąchuje moje kostki.

— Plastyk — powiedział Bullard chichocząc.

— Proszę?

— Plastyk. Musi pan mieć coś plastykowego. Słowo daję, to muszą być te guziczki przy podwiązkach. Założę się, że są plastykowe. Ten pies jest zwariowany na punkcie plastyku. Nie wiem, skąd mu się to bierze, ale wywącha i znajdzie najmniejszą drobinę plastyku. Widocznie jego organizm odczuwa potrzebę tego, chociaż niech skonam, on lepiej się odżywia niż ja. Kiedyś zżarł cały plastykowy worek, uwierzy pan w coś takiego? To jest teraz interes, którym warto by się zająć, ale niestety pigularze zalecili mi spokój.

— Może pan przywiązać psa pod tamtym drzewem — powiedział nieznajomy.

— Diabli mnie biorą, jak patrzę na tę dzisiejszą młodzież! — mówił Bullard. — Ciągle tylko narzekają, że nie mogą się wyżyć. Nigdy jeszcze nie było tyle możliwości działania co dzisiaj. Wie pan, co by powiedział Horacy Greeley, gdyby żył?

— On ma mokry nos — powiedział nieznajomy i schował nogi pod ławkę, ale pies podczołgał się bliżej, niezmożony w swoich poszukiwaniach. — Leżeć! Poszedł!

— Mokry nos jest u psa oznaką zdrowia — powiedział Bullard. — Zamiast „Na Zachód, młody człowieku!”, dzisiaj Greeley zawołałby: „Na plastyk, młody człowieku! Na atom, młody człowieku!”

Pies zlokalizował ostatecznie plastykowe guziczki na podwiązkach nieznajomego i teraz przekrzywiał głowę raz w jedną stronę, raz w drugą, zastanawiając się, jak tu najlepiej dobrać się do tych smakołyków.

— Fuj! — zawołał nieznajomy.

— „Na elektronikę, młody człowieku!” — perorował Bullard. — Nie mówcie mi o braku możliwości. Na każdym kroku otwierają się nowe horyzonty. Kiedy ja byłem młody, człowiek musiał sam sobie szukać szansy i wczepić się w nią pazurami. Dzisiaj…

— Przepraszam — powiedział nieznajomy stanowczo, po czym zatrzasnął książkę, wstał i uwolnił nogi z psich uścisków. — Muszę już iść. Do widzenia panu!

Nieznajomy odszedł oglądając się za siebie, znalazł wolną ławkę, usiadł i z westchnieniem ulgi pogrążył się w lekturze. Jego oddech właśnie wrócił do normy, kiedy znowu poczuł na nodze dotknięcie mokrego nosa.

— O, to pan! — zawołał Bullard siadając. — To on pana wywęszył. Szedł jakimś tropem i pozwoliłem mu się prowadzić. Na czym to stanęliśmy? — Rozejrzał się z aprobatą. — Nie dziwię się, że pan zmienił miejsce. Tam było za duszno na przyjemną pogawędkę, ani śladu przewiewu.

— Czy ten pies dałby mi spokój, gdybym mu kupił plastykowy worek? — spytał nieznajomy.

— Świetny kawał, świetny kawał — powiedział Bullard przyjaźnie. Nagle klepnął nieznajomego po kolanie. — Hej, pan chyba nie pracuje w plastyku, co? Ja się tu wymądrzam o plastyku, a to może jest pańska specjalność.

— Moja specjalność? — powiedział nieznajomy z błyskiem w oku, odkładając książkę. — Ja nigdy nie miałem specjalności. Nigdy nigdzie nie zagrzałem miejsca od dnia, kiedy skończyłem dziewięć lat, od czasu kiedy Edison założył laboratorium w sąsiednim domu i pokazał mi swój przyrząd do pomiaru inteligencji.

— Edison? — spytał Bullard. — Tomasz Edison, ten wynalazca?

— Jeśli panu zależy, może go pan tak nazywać.

— Jeśli mi zależy? — roześmiał się Bullard. — Myślę, że tak. Ojciec żarówki elektrycznej i Bóg wie jeszcze czego. — Jeśli chce pan wierzyć, że to on wynalazł żarówkę, to proszę bardzo. Nie ma w tym nic złego — powiedział nieznajomy i otworzył książkę.

— Co to ma znaczyć? — spytał Bullard podejrzliwie. Czy to jakiś żart? Co to za przyrząd do pomiaru inteligencji? Nigdy o tym nie słyszałem.

— Nie mógł pan słyszeć. Edison i ja obiecaliśmy zachować to w tajemnicy. Ja nie powiedziałem nikomu. Edison złamał słowo i powiedział Fordowi, ale Ford wymusił na nim obietnicę, że dla dobra ludzkości nigdy już o tym nie wspomni.

Bullard był zafascynowany.

— Ten… ten przyrząd do pomiaru inteligencji mierzył inteligencję, prawda?

— To była elektryczna maselnica.

— Nie, poważnie — naglił Bullard.

— Może nawet dobrze byłoby z kimś o tym porozmawiać — powiedział nieznajomy. — Bardzo ciężko jest dusić coś takiego latami. Ale skąd mogę mieć pewność, że to nie pójdzie dalej?

— Daję panu słowo dżentelmena — zapewnił nieznajomego Bullard.

— Myślę, że trudno uzyskać lepszą gwarancję — powiedział nieznajomy z powagą.

— Może pan być spokojny — powiedział z dumą Bullard. — U mnie jak w grobie.

— A więc dobrze. — Nieznajomy odchylił się na oparcie i przymknął oczy, przygotowując się do podróży w przeszłość. Milczał tak chyba z minutę, podczas gdy Bullard wpatrywał się w niego z szacunkiem.

— Było to jesienią tysiąc osiemset siedemdziesiątego piątego roku — zaczął wreszcie nieznajomy cichym głosem. — We wsi Menlo Park, w stanie New Jersey. Miałem wtedy dziewięć lat. W sąsiednim domu założył sobie laboratorium młody człowiek, którego wszyscy uważaliśmy za czarownika, bo stale tam coś błyskało, wybuchało i działy się różne przerażające rzeczy. Wszystkie dzieci w okolicy anioły przykazane trzymać się z daleka od czarownika i nie denerwować go hałasami.

Edisona poznałem nie od razu, ale za to od pierwszego dnia zaprzyjaźniłem się z jego psem imieniem Sparky. Był bardzo podobny do pańskiego psa i uganialiśmy się z nim po całej okolicy. Tak, proszę pana, pański pies to wykapany Sparky.

— Naprawdę? — spytał Bullard pochlebiony.

— Słowo daję. Więc pewnego dnia Sparky a ja, tarzając się jak zwykle, podtoczyliśmy się pod same drzwi laboratorium Edisona. W pewnej chwili Sparky wepchnął mnie do środka, i bach! Siedziałem na podłodze laboratorium twarzą w twarz z samym Edisonem.