Выбрать главу

Ojcowie Zespołów byli czymś w rodzaju menażerów drużyn sportowych. Zespół jest po prostu instrumentem zbyt precyzyjnym do załatwiania spraw prostych, jak zakwaterowanie, bilety na pociąg czy urlop. Pozwalanie Zespołom na zajmowanie się takimi rzeczami równałoby się krojeniu chleba skalpelem.

I nawet nie w tym problem, że zwykłym nożem można to zrobić równie dobrze. Zwykłym nożem można to zrobić znacznie lepiej.

Na tym z grubsza polegała maja rola: byłem owym zwykłym nożem do chleba. Szkolenie Zespołu trwało zaledwie trzy do czterech miesięcy i obejmowało wiedzę ogólną o życiu, potrzebną każdemu z członków indywidualnie. Pozostawały patem oczywiście jeszcze wielkie luki, ale można je było łatwo i szybko wypełnić.

Pod koniec trzeciego miesiąca mój Zespół i ja znajdowaliśmy się na pokładzie statku kosmicznego lecącego na Perryona.

II

Na statkach kosmicznych ludzie mają dość czasu, żeby się poznać nawzajem. Podróże kosmiczne z reguły nie trwają dłużej niż dwa miesiące, ale dwa miesiące to bardzo dużo, kiedy poza jedzeniem i spaniem nie ma się nic do roboty.

Podróżując morzem można przynajmniej grać w tenisa, pływać czy spacerować po pokładzie. W czasie podróży kosmicznych najbardziej podniecającą rozrywką jest gra w szachy. Granie w karty nie jest niemożliwe, ale opanowywanie techniki posługiwania się metalowymi kartami i przesuwania ich po namagnetyzowanym stole nie pozwala właściwie graczom się skupić.

Przed wyruszeniem nie mieliśmy okazji spotykać się w celach towarzyskich. Cała piątka tworząca mój Zespół została wdrażana do wspólnej pracy, a ja miałem możność obserwować ich od urodzenia aż do osiągnięcia dojrzałości, jak by to można nazwać. Ale dopiero na „Kluczu wiolinowym” mieliśmy warunki do tego, by przebywać razem i poznać się wzajemnie.

Pierwszego dnia po opuszczeniu Nowego Jorku piliśmy z Dickiem poranną kawę.

— No, to do rzeczy — powiedział energicznie. — O ile dobrze zrozumiałem, na Perryonie powstały dwa zwalczające się obozy. Oficjalnie zostaliśmy wysłani, by ten spór załagodzić, ale tak naprawdę to podejrzewają, że na Perryonie mieści się główna baza szmuglerów, prawna?

Zaskoczyło mnie trochę to bezceremonialne oświadczenie. W zasadzie była to prawda, ale kiedy mnie o tym mówiono, sprawa nie została zredukowana do tak suchej informacji.

— Rzeczywiście — powiedziałem.

— A jeśli stwierdzimy, że Perryon jest główną bazą szmuglerów, to co mamy zrobić?

— Po prostu „podjąć odpowiednią akcję” — odparłem.

Dick skinął głową.

— Rozumiem, mamy wolną rękę. Okay. Muszę się czegoś dowiedzieć o Perryonie. Mam kilka książek na ten temat. No, to do zobaczenia.

Śmignął przez bar nie zwracając uwagi na uchwyty.

A więc był to nowy, pełen dynamiki Dick, mózg mojego Zespołu. Bardzo bezpośredni młody człowiek.

Powiedział wiele w tych paru słowach. Oficjalnie rzeczywiście mieliśmy być ciałem rozjemczym. Perryon, jak wiele innych krajów w wielu innych okresach historycznych, przeżywał konflikt Północ — Południe. Mój Zespół miał odegrać rolę gubernatora, ze wszystkimi uprawnieniami związanymi z tym urzędem, ale znacznie większą odpowiedzialnością.

Prawdopodobnie i tak wysłano by nas na Perryona, nawet gdyby nie było problemu szmuglerów. Najwyższy bowiem czas, żeby ta nie znająca pieniędzy, niegościnna, choć odznaczająca się łagodnym klimatem planeta miała swój pierwszy Zespół.

Szmuglerami nazywano gang przemytników.

Zanim podróże kosmiczne stały się faktem, uważano zawsze, że jeśli kiedykolwiek ludzie dostaną się na inne planety czy gwiazdy, koszty transportu będą niezwykle wysokie. Dlaczego tak sądzono — właściwie nie bardzo wiadomo. Używane obecnie statki są tanie zarówno w eksploatacji, jak i obsłudze. Podróż dwumiesięczna jest wyjątkowo długa, zwykle bywają znacznie krótsze, a problem utrzymania dróg na szlakach gwiezdnych praktycznie nie istnieje. Transport między Ziemią i Arcturusem kosztuje niewiele drożej niż między Paryżem a Nowym Jorkiem. Czasem, z uwagi na niezbędny wkład pracy, przewóz towarów między światami, na przestrzeni całych lat świetlnych, jest tańszy niż na odcinku powiedzmy setek mil na Ziemi.

Wynikały z tego różne kłopoty. Nowo zasiedlone planety nie chciały na przykład rozwijać u siebie pewnych gałęzi przemysłu. Nie opłacało im się to po prostu, skoro wyroby z Nowego Jorku, Berlina czy Londynu kosztowały niewiele drożej niż w tych miastach.

To z kolei prowadziło do chaosu ekonomicznego. Kapitał, inwestowany w kolonie, zamiast w nich pozostawać — wracał, wcale jednak nie do kieszeni inwestorów, tytko przemytników. Popyt na różnego rodzaju towary zaczął przekraczać podaż. Ziemia nie była w stanie dostarczać już więcej towarów, a kolonie nie wykorzystywały swoich możliwości produkcyjnych.

Nałożono więc wysokie cła na większość artykułów eksportowanych do nowych światów. Oczywiście, nie na gazety, pisma ilustrowane, książki, filmy czy płyty, ale na pralki, samochody, radia, meble, maszyny do pisania, ubrania. System ceł miał stać się bodźcem do rozwijania lokalnego przemysłu. Osiągnięto w ten sposób pewną równowagę.

I wtedy oczywiście zaczął się przemyt. Było to aż nazbyt proste. Każdy, kto miał statek kosmiczny, mógł go załadować powiedzmy pralkami i sprzedać je z zarobkiem czterdzieste dolarów od sztuki na jednej z planet, gdzie obłożone wysokim cłem pralki były bardzo kosztowne, a za to niezbyt dobre. Trzy tysiące pralek, sprzedanych z czterdziestodolarowym czystym zyskiem, daje sto dwadzieścia tysięcy dolarów, przy koszcie transportu nie przekraczającym piętnastu tysięcy dolarów.

Obojętne, z której strony na to spojrzeć, był to dla przemytników dobry interes.

Prawdopodobieństwo tego, że właśnie Perryon stanowi ich bazę, było nikłe. Nie ulegało jednak wątpliwości, że musi to być któraś z zasiedlonych planet. Wiadomo było również, że tą planetą nie jest Ziemia.

Na tym etapie rozwoju podróży kosmicznych miejsca zdobyte były dostępne dla wszystkich. Podobnie jak z komunikacją kolejową: tam, gdzie są szyny — każdy pociąg może dojechać. Gdzie szyn nie ma — nie dojedzie nikt.

Nasze zadanie polegało częściowo na tym, żeby zbadać Perryona — jeden z pięćdziesięciu światów, na których mogła się mieścić centrala przemytników.

Kiedy tak sobie siedziałem — mówię „siedziałem” nie dlatego, żeby to było precyzyjne określenie, tylko dlatego, że tak mi jest wygodniej — przyszła Lorraine łapiąc się po drodze uchwytów. Miała ze sobą ręcznik i czysty kombinezon; najwyraźniej szła się wykąpać.

Kiedy mnie jednak zobaczyła, podciągnęła się do mnie i zabezpieczyła się pasem ochronnym w talii, drugim pasem przymocowując swoje rzeczy.

— Powiedz mi, Edgar — zaczęła — ty mnie przecież znałeś przedtem, prawda?

— Zanim zgłosiłaś się do Zespołu? — spytałem. Wiedziałem, że jej o to chodzi, ale chciałem zyskać na czasie, żeby przemyśleć swoją odpowiedź.

— Tak. Jaka ja byłam?

Miała na myśli, jaka była w porównaniu ze stanem obecnym. Spojrzałem na nią. Fizycznie oczywiście się nie zmieniła, z tą różnicą, że teraz może była odrobinę żwawsza, trochę swobodniejsza i pewniejsza siebie. No i nosiła się dumniej. Jeśli zaś chodzi o temperament, nie przypominała w niczym dawnej Lorraine. Była teraz pogodna, ale nie pogodnie — łagodna, raczej pogodnie — energiczna. Nabrała poza tym poczucia humoru, którego dawniej zupełnie nie zdradzała.

— Nie zachowuj się tak, jakby to była informacja poufna — rzekła. — Bo nie jest. Oni mi powiedzieli w NZZ, ale powiedzieli mi tylko to, co chcieli, żebym wiedziała. Dlaczego się zgłosiłam?