Oni nie mieli co do tego najmniejszych wątpliwości. Wytypowali trzy nazwiska i doszli do wniosku, że morderca musi być jednym z tej trójki, nie usiłując nawet tego uzasadniać. Znów poszliśmy do kapitana.
Kapitan Rawlson miał pod opieką cały statek, a my — przynajmniej teoretycznie — byliśmy tylko sześcioma spośród jego pasażerów. Ale dzięki temu, że stanowiliśmy Zespół, i że we wszystkich swoich działaniach korzystaliśmy z poparcia NZZ, za którym stały jeszcze potężniejsze czynniki, robił, co mógł, żeby nam pomóc.
Ja pełniłem rolę referenta, jakkolwiek Dick musiał mnie poinformować, co mam mówić.
— Gdyby pan i pańscy dwaj oficerowie — powiedziałem — zechcieli z nami odwiedzić te trzy osoby, bylibyśmy w stanie ustalić, która z nich jest winna.
— W jaki sposób? — zapytał kapitan zdumiony.
Nie potrafiłem mu odpowiedzieć, zwróciłem się więc do Dicka.
— Przez odpowiednią interpretację ich reakcji na nasze pojawienie się — wyjaśnił Dick.
— Ale… co potem? — Kapitan w dalszym ciągu gotów był nam pomóc, ale przecież nie mógł aresztować człowieka na tej tylko podstawie, że nam się wydaje winien.
— Nie wiem — odparłem włączając się ponownie — to będzie zależało od okoliczności. W najgorszym razie będziemy wiedzieli, kogo obserwować.
Kapitan w dalszym ciągu miał wątpliwości, ale nie bardzo mógł nam odmówić. Ruszyliśmy więc w towarzystwie jego i dwóch oficerów na poszukiwanie trojga podejrzanych.
Najpierw złożyliśmy wizytę kobiecie, niejakiej pani Walker. Rhoda Walker okazała się przystojną dwudziestoośmioletnią wdową, bystrą i energiczną. Przypominała mi trochę Helen sprzed „prania”. Oczywiście Helen nie mogła o tym wiedzieć.
W momencie kiedy ją zobaczyłem, odniosłem wrażenie, że przyszliśmy pod właściwy adres. Wyglądała nie tylko na osobę, która mogłaby popełnić morderstwo, ale na kogoś, kto w tym celu byłby zdolny obmyśleć taki plan.
Tym razem mówiła Lorraine.
— Przepraszamy bardzo, że panią niepokoimy, pani Walker — zaczęła uprzejmie. — Ale właśnie ktoś usiłował mnie zabić. Czy nie pomogłaby nam pani ustalić, kto to mógł być?
— Zabić panią? Tutaj, na statku?! — wykrzyknęła kobieta.
Lorraine skinęła głową.
— Jeśli mam być szczera — rzekła tym samym uprzejmym tanem — to posądzamy o to panią.
Rhoda Walker spojrzała po obecnych.
— Zaczynam rozumieć — powiedziała wolno. — Jesteście Zespołem i jedziecie na Perryona. W czyimś interesie jest, żebyście się tam nie dostali — jako Zespół oczywiście.
— I my doszliśmy do takiego wniosku — zgodziła się z nią Lorraine. — A pani pewnie wraca na Perryona, żeby powtórnie wyjść za mąż?
Po raz pierwszy kobieta okazała zdziwienie.
— Skąd pani wie? — zapytała.
— Potrafimy zgadywać — odparł Dick. — Ile pani ma lat, pani Walker?
Spojrzała na kapitana, który stał ze mną w drzwiach. Wszyscy członkowie Zespołu stłoczyli się w niewielkiej kabinie.
— Czy ja muszę odpowiadać na te pytania?
Kapitan zawahał się.
— Radziłbym pani — rzekł w końcu. — Mogę pani powiedzieć…
— Nie, nie może pan — przerwał mu spiesznie Dick.
— Dobrze — odparła kobieta. Odwróciła głowę, żeby spojrzeć na kręcącego się gdzieś za nią Brenta. — Ale proszę stanąć tak, żebym wszystkich widziała.
— Pani wybaczy — rzekł grzecznie Brent i wsunął jej rękę za kombinezon. Nastąpiła krótka walka, z której Brent wyszedł z małym pistolecikiem. Spod rozpiętego kombinezonu Rhody widać było dziwnie masywny stanik. Noszenie stanika w przestrzeni kosmicznej było nieprzyjęte i zbędne. Ale jego rola stała się dla nas oczywista. Pistolet tkwił w maleńkiej pochwie między piersiami kobiety.
— Teraz pani odpowie na pytania — rzekł kapitan z niejaką satysfakcją. — Posiadanie broni na pokładzie statku jest niedozwolone. Mam prawo panią z miejsca aresztować.
— Proszę bardzo — odparła Rhoda, która odzyskała już zimną krew i spokojnie zapinała kombinezon.
— Nie sądzę, żeby pani mówiła to poważnie, pani Walker — powiedział kapitan. — Areszt na pokładzie statku kosmicznego jest bardzo uciążliwy.
Lorraine załagodziła sprawę powracając do pytań, jak gdyby nigdy nic.
— Dick pytał, ile pani ma lat.
— Dwadzieścia osiem. Jest napisane na liście pasażerów, wystarczyło spojrzeć.
— Owszem, spojrzeliśmy. Myślę jednak, że pani ma jakieś trzydzieści cztery.
Rhoda wzruszyła ramionami.
— Pani syn ma około czternastu — zauważyła Lorraine. — A w każdym razie miałby, gdyby żył.
Rhoda rzuciła się konwulsyjnie.
— Jak wy to robicie? — zapytała. W gruncie rzeczy było jej obojętne. Zadała to pytanie dla odwrócenia ich uwagi od innych spraw.
— Czy to pani usiłowała zabić Lorraine?
— Nie — odparła Rhoda.
Dick zwrócił się do Zespołu.
— To prawda — rzekł. — Ona coś ukrywa, ale my tu jeszcze wrócimy, żeby się dowiedzieć co. A tym czasem musimy znaleźć kogoś innego. Chodźmy.
Już otworzyłem usta, żeby powiedzieć, że jeśli Rhoda rzeczywiście coś wie, to z wielu powodów lepiej wydobyć to z niej od razu, ale nie powiedziałem nic. Dick wiedział, co robi.
Brent spojrzał na kapitana machając pistoletem.
— Czy mam to oddać panu, czy jej?
— Mnie — odrzekł kapitan oszołomiony. — Dostanie go pani z powrotem na końcu podróży, pani Walker.
Kiedy wychodziliśmy, Rhoda powiedziała:
— Wpadnijcie do mnie kiedyś pogawędzić!
— Nie ma obawy — rzucił Dick przez ramię — na pewno wpadniemy.
Rozumiałem z tego wszystkiego nie więcej niż kapitan, ale po trochu zarzynało mi coś świtać.
Zwykły człowiek, usiłując coś zgadnąć, opiera się na wielu czynnikach, często nieznanych. Jedne są pożyteczne i mogą mu pomóc, inne, gorzej niż bezużyteczne, sugerują niewłaściwą odpowiedź. Szczęściarz instynktownie odrzuca błędne rozwiązania, z reguły trafiając w sedno. Pechowiec zawsze znajdzie dość powodów, by zrobić niewłaściwe posunięcie. Doradzisz mu dobrze, i tak wymyśli „roś lepszego” i straci pieniądze, rozbije samochód, obrazi klienta, wyląduje w więzieniu czy złamie nogę.
Taki pechowiec ma niejako z gary zaprogramowane niepowodzenia. Sam o tym zresztą mówi: „Cokolwiek zrobię, obraca się na złe”, powtarzając w kółko to albo coś w tym rodzaju.
Nie dotyczy to zupełnie Zespołów — nawet kiedy zgadują w ciemno. Pragnienia, nadzieja czy strach nie mają żadnego wpływu na ich wnioski, zawsze oparte na mocnych podstawach, o precyzyjnie określonym stopniu prawdopodobieństwa.
W jaki sposób Lorraine doszła do tego, że Rhoda Walker wraca na Perryona, żeby powtórnie wyjść za mąż — nie mam pojęcia. Jej domysł okazał się jednak słuszny, ale nawet gdyby nie był, i tak z pewnością dziewczyna wyciągnęłaby z tego jakąś pożyteczną dla siebie informację. A potem Dick zapytał Rhodę, ile ma lat — prawdopodobnie, by zyskać na czasie — ale z jej reakcji Lorraine domyśliła się, że jest w rzeczywistości starsza. Tymczasem Brent kręcił się od niechcenia, bacznie obserwując ją z bliska; musiała zrobić jakiś nieznaczny ruch w stronę pistoletu. Zaraz potem Lorraine strzeliła ponownie, trochę niedokładnie, ale poprawiła się natychmiast, zgadując właściwie.
Lorraine i Dick przypominali wróży — powiedzieli Rhodzie wszystko na podstawie własnych domysłów. Dick wyprowadził nas stamtąd, jak tylko zorientował się, że zamach na Lorraine nie był dziełem Rhody. Ona coś ukrywa, powiedział na odchodnym, a fakt, że nie próbował tego od niej wyciągnąć, świadczył jedynie, że mu na tym nie zależało — w każdym razie jeszcze nie wtedy.