Выбрать главу

Udało się nam na przykład skłócone strony skłonić do rozmów, w czasie których wystąpiliśmy w roli pośrednika, tłumacząc po prostu jednym życzenia drugich. Inżynierom, którzy mieli budować tamę na rzece, pokazaliśmy, gdzie i jak mają to robić, a policji Benoit City pomogliśmy rozwiązać trudną sprawę. Były to drobne, dorywcze prace, ale zyskały duży rozgłos, który jednak nie wyrządził nam żadnej szkody.

Jak dotąd, nie mieszaliśmy się w spór Północy z Południem. Chcieliśmy poznać problem bliżej, zanim przystąpimy do jego likwidacji. Mimo to obydwa senaty zwróciły się do nas z prośbą o pośrednictwo, z czego wywiązaliśmy się ku zadowoleniu jednych i drugich. Stworzyło to dla nas szczególnie dogodne warunki do obserwowania przejawów działalności przemytników. Odkryliśmy mniej więcej to, czegośmy się spodziewali. Nie ulegało wątpliwości, że gang działa na Perryonie — zarówno w Benoit City, jak i w Sedgeware pojawiały się towary sprzedawane po cenach czarnorynkowych.

Nie mieliśmy jednak żadnych dowodów na to, że Perryon pełni rolę centrali przemytników.

Wiedzieliśmy, że ich statki nie są oficjalnie zarejestrowane. Specjalnie opłacani ludzie dostarczali o nich informacji, na podstawie których ustalono, że są one małe i budowane tak, by je było łatwo ukryć. Na żadnej z planet nie próbowały nawet udawać zwykłych statków towarowych. Kiedy nie były w użyciu, trzymano je najprawdopodobniej w miejscach odludnych w specjalnie w tym celu wykapanych głębokich dołach zamaskowanych starannie, żeby nie było ich widać z lobu ptaka.

Wiedzieliśmy więc, że na żadnym podwórku nie natkniemy się na wielkie, podejrzanie wyglądające, poprzykrywane brezentem machiny, które mogłyby się skazać statkami przemytników. Poszukiwaliśmy znacznie subtelniejszych śladów.

Ale bez skutku. Nie wpadliśmy na przykład nawet na ślad waluty przemytników.

Nie chcieliśmy więc strzelać w ciemno. Przestępcy w ciągu wieków nauczyli się jednego: że dopóki szum nie ucichnie, nie mogą korzystać ze swego łupu; siedzą cicho i dopiero po latach wypływają jako bogaci i ustosunkowani obywatele.

Przyjrzeliśmy się bliżej wszystkim mieszkańcom Perryona, którzy robili wrażenie bogatych. Nie było to specjalnie trudne. Istniało zaledwie sześciu takich.

Perryon był biedną planetą i taką miał pozostać. Ubogi w bogactwa naturalne, został skolonizowany jedynie ze względu na zbliżane do ziemskich warunki klimatyczne. Był w tym sensie wygodny, może najwygodniejszy po Ziemi ze wszystkich zasiedlonych dotąd światów. Ale Perryon nie mając wad Fryana, Gerstena i Parionara, nie miał także ich zalet.

Ludzie bogaci na Perryonie należeli więc do rzadkości. Wszyscy ci, którymi się zainteresowaliśmy, przywieźli tu swoje pieniądze ze sobą, a jak do nich doszli, nietrudno było sprawdzić. Był wśród nich tylko jeden wyjątek — geniusz finansowy w rodzaju Henry’ego Forda. Ponieważ jednak działał nie na Ziemi, tylko na Perryonie, branża samochodowa okazała się niewystarczająca i musiał rozkręcić produkcję w zakresie elektroniki, inżynierii, wydawnictw, tekstyliów, górnictwa, bankowości i tysiąca innych rzeczy. Sprawę kariery Roberta G. Underwooda zbadaliśmy bardzo dokładnie, ale nic nie wskazywało na to, żeby jego sejfy pękały od pieniędzy pochodzących z przemytu.

Pod koniec drugiego tygodnia siedzieliśmy z Dickiem w zajmowanej przez Zespół rezydencji w Sedgeware i dyskutowaliśmy. Na trawniku przed domem opalali się Brent, Jana i Helen. Lorraine pojechała do miasta na rozmowę z szefem policji. Bardzo ściśle bowiem współpracowaliśmy z policją zarówno Benoit City, jak i Sedgeware.

Od czasów „prania” Jona i Helen były niemal zupełnie nieme; Brent był niemy od początku. Dlatego od mówienia byli głównie Dick i Larraine. Jona czy Helen reprezentowały czasem Zespół na zewnątrz, ale tylko wtedy, kiedy trzeba się było pokazać czy zebrać jakieś fakty.

— Czy jesteście pewni, że nic wam nie grozi? — zapytałem siedzącą na trawniku trójkę. Gdyby ktoś chciał do nich strzelić, mógłby to zrobić bez przeszkód. Nie mieliśmy żadnej ochrony.

— Naturalnie — odparł Dick z ufnością. — Zamach na Lorraine na statku, coś, co mogło uchodzić za wypadek, to inna sprawa. Jack Kelman był po prostu opryszkiem wynajętym w tym celu, a Rhodę Walker miał do pomocy. Ale podobne usiłowania tutaj dowodziłyby tylko, że nasz przyjazd był potrzebny, a w tym wypadku NZZ przysłałby ze sześć Zespołów, żeby się upewnić, że problem zostanie zlikwidowany.

— Tobie to dobrze — powiedziałem. — Ty nie jesteś odpowiedzialny za bezpieczeństwo Zespołu, tylko ja.

— Wierz mi — odparł Dick — że gdyby coś się stało jednemu z naszej piątki, obojętnie któremu, nie obeszłoby to ciebie ani w połowie tak jak nas.

— Nie bardzo cię rozumiem. Przecież gdybyście stracili przypuśćmy Jonę, to i tak pozostała czwórka miałaby jeszcze dość inteligencji, energii, charakteru i krzepy, prawda? Czy to by sprawiło taką różnicę? Przecież chyba Zespół pracowałby nie gorzej niż przedtem?

Dick potrząsnął głową bardzo stanowczo.

— Nic podobnego. W ten sposób nas wyszkolono — na zasadzie ścisłego podziału funkcji. Mogliśmy zostać wyszkoleni inaczej, tak żeby działać dobrze i we czwórkę, bez Jony, ale nie zostaliśmy. Gdyby coś się stało któremukolwiek z nas, ty powinieneś zająć jego miejsce, ale mówiąc szczerze, Edgar, nie sądzę, żebyśmy mieli z ciebie pociechę.

— Wydaje mi się — zauważyłem — że nie jest to najlepszy sposób tworzenia jednostek roboczych, skoro stają się bezużyteczne, gdy zabraknie choćby jednego z członków.

Dick uśmiechnął się.

— Też mi argument. Naturalnie można zbudować samochód trzykołowy. Ale czy to znaczy, że produkując samochody o czterech kołach należy konstruować je tak, żeby równie dobrze mogły jeździć na trzech? Żeby w razie czego mogły się obejść bez karburatora, pampy paliwowej czy olejowej?

— Zgoda. Poddaję się — mruknąłem.

Kiedy ta analogia jest bardzo trafna. Nasza piątka to silnik, przekładnia, karoseria, koła, deska rozdzielcza. Co wart jest samochód bez choćby jednego z tych elementów?

Zadzwonił telefon. Właściwie ja powinienem go odebrać, ale Dick stał bliżej. Podniósł słuchawkę.

Pranie mózgu nie pozbawia uczuć. Podobno tacy ludzie doznają uczuć przyjemnych w stopniu silniejszym i w formie niejako czystszej niż zwykli śmiertelnicy — chociaż na strach, złość czy rozpacz bywają odporniejsi, to jednak i te dognania nie są im obce. Tyle że poza szczególnymi sytuacjami typu towarzyskiego ich nie uzewnętrzniają. Nigdy na przykład nie pozwalają sobie na demonstracje uczuć, które dla nich są czymś sztucznym.

Sądząc ze spokoju Dicka myślałem, że to zwykły telefon. Oniemiałem więc, kiedy odłożywszy słuchawkę oznajmił:

— Ktoś wpakował Lorraine sześć kul. Nie będzie żyła.

Powinniśmy chyba jechać do szpitala.

Upłynęło sporo czasu, zanim — mimo niewątpliwego prestiżu, jakim się cieszyliśmy — wpuszczono nas do szpitala. Kiedy weszliśmy, właśnie ją operowano. Istniała nikła szansa na uratowanie jej życia, tak nikła, że wspomniano o niej tylko dla porządku.

— Czy pan nie rozumie, idioto — powiedział w podnieceniu Dick do chirurga, po raz pierwszy okazując rozdrażnienie zwykłemu człowiekowi — że właśnie dlatego musimy się z nią zobaczyć natychmiast? Ona jest członkiem Zespołu! Z naszą pomocą przeżyje, jeśli istnieje choćby cień szansy.. Ale jeżeli…