Выбрать главу

Nie odezwałem się słowem.

— Ktoś wynajął Jacka Kelmana, żeby zabił Lorraine — podjął. — Doszliśmy do wniosku, że to przemytnicy, i mieliśmy rację. Ktoś wynajął kogoś innego, żeby zabił Lorraine tutaj, w Sedgeware. I tym razem doszliśmy do wniosku, że to przemytnicy, i znów mieliśmy rację.

Przed zamachem na Lorraine mówiłem ci, dlaczego uważam, że nie będzie już więcej takich prób: bo to by świadczyło o tym, że Perryon rzeczywiście coś ukrywa, i gdyby nas wszystkich pozabijali, w ciągu kilku tygodni przysłano by z Ziemi tyle Zespołów, że z pewnością by sobie z nimi poradziły.

Ale mimo to zamachu dokonano. Przede wszystkim więc zastanawialiśmy się dzisiaj, w jakim stopniu zmieniło to sytuację. I doszliśmy do oczywistego wniosku: że przemytnikom zależy tylko na czasie. Potrzebują czasu, żeby coś przeprowadzić, uciec czy ukryć się lepiej, zanim sprawnie już funkcjonujący Zespół się za nich zabierze. Nie obchodzi ich, co będzie za dwa miesiące, zależy im po prostu, żeby Zespół zostawił ich w spokoju teraz.

— To brzmi sensownie — powiedziałem z zainteresowaniem. — Musimy się czym prędzej wziąć do roboty i…

Dick potrząsnął głową.

— To odrzuciliśmy — odparł. — Wynajęto czterech ludzi, żeby zabić Lorraine. Wynajęto, pamiętaj o tym. Nie wiemy tego, ale zakładamy to jako pewnik. Zastali oni wynajęci przez przemytników. I to jest drugi pewnik. A co to w sumie może oznaczać?

Nie miałem zamiaru robić Zespołowi konkurencji.

— To już lepiej ty sam powiedz — zaproponowałem.

— Że bazą przemytników w żadnym wypadku nie maże być Perryon — odparł Dick.

Teraz, kiedy to powiedział, pomyślałem, że może sprawa była oczywista od początku, nie wiem. Ale uderzyło mnie to jak owe sześć kul, które przeszyły Lorraine.

Wszystkie wybiegi naprawdę genialnie — są proste. Ukrywasz rzecz zasadniczą tak, żeby twoi przeciwnicy, podejrzewając wszystko dokoła, nawet o niej nie pomyśleli. Piętrzysz trudności, które pokonują po kolei, podczas gdy genialne w swojej prostocie rozwiązanie zagadki leży jak na dłoni.

Na Parionarze Zespoły też będą poszukiwały śladów działalności przemytników. Ale na Parionarze nikt nie zostanie zabity.

Przemytnicy uwzięli się na Perryona i na nas. Byli na tyle przebiegli, że nie stosowali ani zbyt skomplikowanych forteli, ani zbyt prostych. Nie dalibyśmy się nabrać, gdyby sprawa była zbyt oczywista.

A najsprytniejsze w tym wszystkim było to, że wnioski z zaistniałych faktów wyciągał nie kompletny Zespół, tylko jego czterej pozostali członkowie. My oczywiście przekazalibyśmy na Ziemię wiadomość, że Perryon jest z całą pewnością bazą przemytników, a w każdym razie miejscem, którym należy się zająć jak najszybciej i jak najsolidniej, gdy tymczasem oni — obojętne, gdzie mają swoją centralę przyczają się nie dając żadnych powodów do podejrzeń.

— Tyle tylko — powiedziałem — że wyniki naszej pracy są wyłącznie negatywne. Nie manny naszym władzom nic pozytywnego do zakomunikowania.

— Wiele możemy zgadnąć — odparł Dick. — Był czas, kiedy Rhoda Walker i Jack Kelman przebywali jednocześnie na Fryonie. Przemytnicy musieli się kiedyś z nimi skontaktować. A nie robiliby tego przecież na Ziemi. Fryon jest, poza Ziemią, jedyną planetą, na której byli oboje: i Kelman, i Rhoda Walker. Rhoda była ponadto na Perryonie, Kelman nie. Fryon oczywiście nie musi być bazą przemytników, ale jest bardzo prawdopodobne, że był miejscem ich kontaktów.

Przypomniałem sobie, jak Zespół kompletował informacje o Jacku Kelmanie i Rhodzie Walker na podstawie listy pasażerów „Klucza Wiolinowego”.

— Ale przecież oni byli na Fryonie w różnych okresach czasu — zaprotestowałem. — I było to wiele miesięcy temu.

Dick skinął głową.

— Przypuszczam, że zostali zwerbowani na Fryonie, ale nie do jakiegoś konkretnego zadania, tylko po prostu jako ludzie do dyspozycji przemytników. Dokładne instrukcje otrzymali znacznie później.

Wcale nie byłem przekonany co do tego Fryona, ale ostatecznie nie miało to znaczenia. Skoro Zespół uznał, że tak jest, moim obowiązkiem było donieść o tym NZZ-owi.

IV

Jeden z członków naszej ochrony wszedł z depeszą. Nie powinien był opuszczać swojego stanowiska, ale takie rzeczy były typowe dla światów prymitywnych. Tylko w społeczeństwach wysoko zorganizowanych ludzie przywiązują wagę do szczegółów.

Depesza była z Ziemi, z NZZ, i oczywiście zaszyfrowana, ale nie potrzebowałem żadnego klucza, żeby ją odczytać. Adres brzmiał następująco: „Edgar Williamsom, Ojciec Zespołu, Perryon”. Tylko tyle. Ale nawet gdyby brakowało nazwiska czy nazwy planety, i tak bym ją dostał. W takich sytuacjach byłem kimś.

— Z NZZ — powiedziałem. — „Podejrzewamy Perryona. Co nowego?” — popatrzyłem na telegram z lekką goryczą. I to jest całe NZZ. Wiedzą, że jeden z członków Zespołu jest poważnie ranny, i jeszcze oczekują czegoś nowego.

Wziąłem arkusz papieru i napisałem odpowiedź, którą wyręczyłem Dickowi.

Brzmiała ona: „Perryon nie jest bazą gangu przemytników. Williamson.”

Dick zmarszczył brwi.

— Czy coś jest nie w porządku? — zapytałem.

— Nie możesz tego wysłać — odparł. — Nie zapominaj, że ani potraktują tę informację jako wiążącą i podejmą odpowiednie kroki. A przecież to, że zamach na Lorraine miał nas wywieść w pole, jest tylko naszym domysłem.

— Ale Zespoły w swojej pracy opierają się właśnie na takich domysłach.

— Tak, o ile mają pewność. Ale kiedyśmy dochodzili do tego wniosku, wydajność Lorraine nie przekraczała pięćdziesięciu procent. Mogliśmy się pomylić.

Zawahałem się. W dalszym ciągu miałem ochotę wysłać odpowiedź tej treści, zwięzłą i jednoznaczną. Nakazywało mi to moje odczucie sytuacji.

Ale rzeczywistym szefem Zespołu był Dick, nie ja. Skoro on nie chciał wziąć na siebie odpowiedzialności za wysłanie takiego telegramu, tym samym nie brał jej Zespół, a więc nie miałem prawa tego zrobić.

— W porządku — powiedziałem bez przekonania. — A to? Moja druga propozycja składała się z dwóch słów: „Wyjaśniamy sprawę”.

Dick skinął głową.

— Wspaniale — powiedział z uśmiechem.

Ponieważ na razie nie mogliśmy zrobić nic więcej w sprawże przemytników, całą uwagę poświęciliśmy problemowi uregulowania sporu między Północą a Południem.

Dick w porozumieniu z wielką firmą z Sedgeware spowodował zawarcie dużego kontraktu z Twendon. Sam pojechał na miejsce dopilnować szczegółów. Uzasadniając swoje posunięcie nie zdradził ani przed jednym, ani przed drugim miastem, że celem jego było podniesienie poziomu uprzemysłowienia Twendon przy jednoczesnym obniżeniu prestiżu Sedgeware.

Jona, w swojej podróży na Północ — dopóki Lorraine była w szpitalu, przebywaliśmy w Sedgeware — zamiast w Benoit City, zatrzymała się w Foresthill, gdzie spędziła jakiś czas właściwie bez powodu. Wiedzieliśmy doskonale, że wszelkie nas ze poczynania są komentowane i że ludzie będą się zastanawiali, co może oznaczać pobyt Jony w Foresthill. Liczyliśmy, że przynajmniej niektórzy domyślą się rychłego awansu tego miasta.

Tymczasem Helen otworzyła nową bibliotekę w Twendon i w zręcznym przemówieniu dała do zrozumienia, że jest ono właściwym centrum kulturalnym Południa.

Zaczęliśmy być odrobinę niepopularni w Sedgeware. Nie mogliśmy już dłużej ukrywać, że nie uważamy go za stolicę Południa. Próbowaliśmy się tłumaczyć, wyjaśnialiśmy, że to nieuniknione: Sedgeware jest miastem nadmiernie rozwiniętym i Twendon musi w najbliższej przyszłości zająć jego miejsce.