Выбрать главу

FRANKENSTEIN: — Musimy wiedzieć, co ona naprawdę myśli. Mogłaby nas oszukiwać, po prostu udawać, że jest szczęśliwa. Mówiłem panu o tej awarii tranzystora bipolarnego w ubiegłym miesiącu. Gdybyśmy nie czytali jej korespondencji i nie słuchali tego, co mówi do takich różnych półgłówków, jak ta tutaj, moglibyśmy w ogóle nie wiedzieć, że cokolwiek nawaliło. — (Urażony do żywego) — Niech pan tam wejdzie. Niech pan zostanie tak długo, jak pan sam uzna za stosowne, i niech pan ją pyta, o co chce. A potem proszę mi powiedzieć szczerze: czy zastał pan tam kobietę szczęśliwą, czy kobietę w piekle.

LITTLE (z wahaniem): — Ja…

FRANKENSTEIN: — No, niech pan wchodzi! Bo ja mam tu jeszcze to i owo do powiedzenia naszej miss roku, szanownej pannie Mizerykordii. Chciałbym jej pokazać ciało, które od lat przebywa w trumnie, niech zobaczy, jaka ładna jest śmierć, której tak pragnie dla swojej przyjaciółki.

LITTLE zastanawia się, co by tu powiedzieć, w końcu wyrazem twarzy daje do zrozumienia, że chce być lojalny w stosunku do wszystkich. Wchodzi do pokoju pacjentki. Przebitka na pokój. Sylwia jest sama, odwrócona tyłem do drzwi.

SYLWIA: — Kto tam?

LITTLE: — Przyjaciel. Ktoś, do kogo pani napisała list.

SYLWIA: — To może być każdy. Chciałabym pana zobaczyć. — (Little pokazuje się jej. Sylwia ogląda go od stóp do głów z rosnącą sympatią.) — Doktor Little, lekarz domowy z Vermont.

LITTLE (kłaniając się lekko): — Jak pani zdrowie, pani Lovejoy?

SYLWIA: — Czy przywiózł mi pan cyjanek potasu?

LITTLE: — Nie.

SYLWIA: — I tak bym go dziś nie wzięła. Taki cudowny dzień. Nie chciałabym go stracić, ani jutra. Czy przyjechał pan na białym koniu?

LITTLE: — Niebieskim Oldsmobilem.

SYLWIA: — A co z pana pacjentami, którzy tak pana kochają i potrzebują?

LITTLE: — Zastępuje mnie inny lekarz. Ja mam tydzień urlopu.

SYLWIA: — Ale nie z mojego powodu?

LITTLE: — Nie.

SYLWIA: — Bo ja miewam się bardzo dobrze. Widzi pan, w jakich cudownych jestem rękach.

LITTLE: — Właśnie.

SYLWIA: — Co jak co, ale drugi lekarz naprawdę mi nie jest potrzebny.

LITTLE: — Jasne.

Cisza.

SYLWIA: — Ale chciałabym mieć kogoś, z kim mogłabym porozmawiać o śmierci. Pan pewnie widział niejedną śmierć, prawda?

LITTLE: — Owszem.

SYLWIA: — I dla niektórych była ona błogosławieństwem?

LITTLE: — Przynajmniej tak mówili.

SYLWIA: — Ale pan sam tak nie mówi?

LITTLE: — Z zawodowego punktu widzenia biorąc, lekarz nie powinien tak mówić.

SYLWIA: — A dlaczego ludzie utrzymują czasem, że śmierć jest błogosławieństwem?

LITTLE: — Ponieważ cierpią i nie można im pomóc za żadne pieniądze, przynajmniej im dostępne. Albo są upośledzeni umysłowo. Brak im piątej klepki, której nie mogą odzyskać.

SYLWIA: — Za żadne pieniądze.

LITTLE: — O ile wiem, nie ma w tej chwili możliwości wyżebrania, pożyczenia czy ukradzenia sztucznego mózgu dla kogoś, kto go stracił. Gdybym zapytał o to doktora Frankensteina, powiedziałby mi na pewno, że to sprawa niedalekiej przyszłości.

SYLWIA: — Bo to jest sprawa niedalekiej przyszłości.

LITTLE: — Mówił to pani?

SYLWIA: — Zapytałam go wczoraj, co będzie, jak mi wy siądzie mózg. Był bardzo pogodny. Powiedział, żebym sobie nie łamała nad tą sprawą mojej ślicznej główki. „Sforsujemy most, kiedy do niego dojdziemy”, powiedział. — (Pauza) — Mój Boże, te wszystkie mosty, które już przekroczyłam!

Przebitka na pokój ze sztucznymi organami, jak na początku. Za pulpitem sterowniczym siedzi Swift. Wchodzą Frankenstein i Little.

FRANKENSTEIN: — Zrobił pan pełną rundę i jesteśmy z powrotem w punkcie, z którego pan wyszedł.

LITTLE: — I w dalszym ciągu mam do powiedzenia tylko to, co na początku: „Mój Boże, mój Boże”.

FRANKENSTEIN: — Trochę trudno będzie po tym wrócić do pańskiej terapii opartej na aspirynie i pigułkach przeczyszczających, co?

LITTLE: — Tak. — (Przerwa). — Która z tych rzeczy jest najtańsza?

FRANKENSTEIN: — Najprostsza. Cholerna pompa.

LITTLE: — Ile może teraz kosztować serce?

FRANKENSTEIN: — Sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Są zresztą tańsze i droższe. Ale te tanie są nic niewarte. A znów drogie na wagę złota.

LITTLE: — Ile mniej więcej takich serc sprzedaje się teraz rocznie?

FRANKENSTEIN: — Około sześciuset.

LITTLE: — Dasz serce, to dasz życie. Nie dasz serca — śmierć.

FRANKENSTEIN: — O ile problem polega na sercu. Ten, kto ma taki tani kłopot, może się uważać za szczęściarza. — (Do Swifta): — Hej, Tom, uśpij ją, żeby nasz gość zobaczył, jak tu u nas wygląda zakończenie dnia.

SWIFT: — Ale mamy jeszcze dwadzieścia minut czasu.

FRANKENSTEIN: — Co za różnica? Jak prześpi dwadzieścia minut ekstra, to i tak się jutro obudzi w świetnej formie, chyba że nawali następny tranzystor bipolarny.

LITTLE: — A dlaczego nie nastawicie na nią kamery telewizyjnej, żebyście mogli ją obserwować na ekranie?

FRANKENSTEIN: — Nie chciała.

LITTLE: — Stosujecie się do wszystkich jej życzeń?

FRANKENSTEIN: — Stosujemy się do tego jej życzenia. Po kiego diabła mielibyśmy obserwować jej twarz? Odczytując liczniki tu na dole, wiemy o niej więcej niż ona sama o sobie. — (Do Swifta): — Uśpij ją, Tom.

SWIFT (Do Little’a): — To jest zupełnie tak, jakby się zwalniało bieg samochodu albo wygaszało piec.

LITTLE: — Mhm.

FRANKENSTEIN: — Tom też skończył studia i medyczne, i techniczne.

LITTLE: — Czy pod koniec dnia jest pan zmęczony, Tom?

SWIFT: — Tak, ale to przyjemny rodzaj zmęczenia. Jak gdybym wielkim odrzutowcem przebył odległość od Nowego Jorku do Honolulu, coś w tym rodzaju. — (Ujmując dźwignię) — A teraz sprowadzimy panią Lovejoy do szczęśliwego lądowania. — (Stopniowo ściąga dźwignię do dołu i aparatura zwalnia). — O.

FRANKENSTEIN: — Pięknie.

LITTLE: — I ona śpi?

FRANKENSTEIN: — Jak niemowlę.

SWIFT: — Teraz muszę tylko zaczekać na kolegę, który ma nocną zmianę.

LITTLE: — Czy nigdy nikt jej nie przyniósł broni?

FRANKENSTEIN: — Nie. Zresztą na nic by jej się to nie zdało. Ręce zostały tak zaprojektowane, żeby nie mogła ani do siebie strzelić, ani zażyć trucizny, choćby nie wiem jak próbowała. To już zawdzięczamy geniuszowi Toma.

LITTLE: — Gratulacje.

Dzwoni dzwonek alarmowy. Zapala się światło.

FRANKENSTEIN: — Kto to może być? — (Do Little’a): — Ktoś musiał wejść do jej pokoju. My to lepiej sprawdźmy! — (Do Swifta): — Zamknij tam drzwi, Tom. Będziemy go mieli. — (Swift naciska guzik zamykający drzwi na górze. Do Little’a): — Niech pan ze mną idzie.

Przebitka na pokój pacjentki. Sylwia śpi, lekko chrapiąc. Gloria właśnie się wśliznęła do pokoju. Rozgląda się niespokojnie, wyjmuje z torebki pistolet, upewnia się, czy jest nabity, i chowa go do woreczka z robótką Sylwii. Ledwie zdążyła to zrobić, kiedy wpadają bez tchu Little i Frankenstein, który otworzył drzwi swoim kluczem.

FRANKENSTEIN: — Co to ma znaczyć?

GLORIA: — Zostawiłam tu zegarek. — (Wskazuje na zegarek) — O, już go mam.

FRANKENSTEIN: — Chyba ci mówiłem, żebyś się tu więcej nie pokazywała?

GLORIA: — Już się więcej nie — pokażę.

FRANKENSTEIN (Do Little’a): — Niech pan jej przypilnuje. A ja zobaczę, czy tu nie było jakichś kombinacji. — (Do Glorii): — A może chciałabyś stanąć przed sądem pod zarzutem usiłowania morderstwa, co? — (Do mikrofonu): — Tom, słyszysz mnie?