Выбрать главу

— Rozumiem: zaczęliście od AAAAAAAAA… i zmierzacie aż do ZZZZZZZZZ…

— Tak. Dokładnie tak, chociaż my stosujemy nasz własny, specjalny alfabet. Oczywiście zmodyfikowanie elektrycznych maszyn do pisania tak, by mogły sobie z tym poradzić, jest sprawą trywialną. Bardziej interesujące jest tu, rzecz jasna, skonstruowanie odpowiednich obwodów wyjściowych, przeznaczonych do eliminowania jakichś niepoważnych kombinacji. Tak na przykład, żadna litera nie powinna się w jednym imieniu pojawiać częściej niż trzy razy pod rząd.

— Trzy? Oczywiście miał pan na myśli dwa…

— Nie. Właśnie trzy. Obawiam się, że wymagałoby to zbyt długich wyjaśnień, nawet gdyby pan rozumiał nasz język.

— Z pewnością — skwapliwie zgodził się Wagner. - Proszę, niech pan mówi dalej. - Na szczęście adaptowanie waszego komputera do tego rodzaju pracy jest chyba sprawą prostą. Jeśli raz go zaprogramować, może cyklicznie permutować każdą literę i drukować wynik. To, co nam zajęłoby piętnaście tysięcy lat, można będzie zrobić w sto dni.

Do świadomości Wagnera nie docierały już prawie z dołu donośne odgłosy tętniącej życiem manhattańskiej ulicy. Był w innym świecie — w świecie prawdziwych, nie sporządzonych ludzką ręką, gór. Hen, wysoko w swoich odległych gniazdach ci mnisi trwali cierpliwie przy swej pracy, pokolenie po pokoleniu wypisując swą listę nonsensownych słów. Czyż ludzkie szaleństwo ma jakąś granicę?…

Nie, nie mógł sobie jednak pozwolić na żadną tego rodzaju aluzję. Klient zawsze ma rację… - Niewątpliwie — odparł doktor — możemy zmodyfikować „Marka” tak, by drukował tego rodzaju listę. O wiele bardziej martwi mnie sama kwestia instalacji i zasilania komputera. Dostanie się o tej porze do Tybetu nie wydaje mi się sprawą prostą.

— My się tym zajmiemy. Fragmenty komputera są dostatecznie małe, aby móc je przetransportować drogą powietrzną. Jest to jeden z powodów, dla których wybraliśmy właśnie waszą maszynę. Jeśli tylko jest pan w stanie dostarczyć ją do Indii, my już się zatroszczymy o przeniesienie jej dalej.

— I chciałby pan również wynająć dwóch naszych inżynierów?

— Tak, na te trzy miesiące, w ciągu których powinien być zrealizowany cały projekt.

— Nie wątpię, że personalny to załatwi. - Dr Wagner zapisał coś w notatniku na biurku. - Są jeszcze dwie sprawy…

Zanim skończył zdanie, lama dobył niewielki kawałek papieru. - Tu jest czek do realizacji z naszego konta w Banku Azjatyckim.

— Dziękuję. Wygląda na to, że stanowi… tego… zupełny ekwiwalent. Druga sprawa jest tak trywialna, że aż się wahałem, czy o niej wspominać. Ale, wie pan, to aż dziwne, jak często rzeczy oczywiste uchodzą naszej uwagi. Jakie macie źródło energii elektrycznej?

— Generator Diesla. Daje moc pięćdziesięciu kilowatów przy napięciu stu dziesięciu woltów. Zainstalowano go jakieś pięć lat temu i pracuje zupełnie niezawodnie. Uczynił klasztorne życie o wiele przyjemniejszym — ale oczywiście zainstalowano go przede wszystkim z myślą o zasilaniu silników, napędzających młynki modlitewne.

— Oczywiście — przytaknął skwapliwie Wagner. - Powinienem był od razu o tym pomyśleć.

Widok ze skalnej terasy przyprawiał o zawrót głowy. Ale po jakimś czasie można się przyzwyczaić do wszystkiego. Po trzech miesiącach nie robiły już na Hanleyu wrażenia ani wiodące w otchłań półkilometrowe przepaści, ani odległe szachownice pól w dolinie. Przechylił się przez poręcz ku wypolerowanym przez wiatr głazom i ponuro wpatrywał się w szczyty gór; nigdy nie zadał sobie nawet trudu, by poznać ich nazwy.

„To jest najbardziej zwariowana historia — pomyślał — w jakiej kiedykolwiek brałem udział”. „Projekt Shrangrila” — jak to ktoś ochrzcił w laboratoriach. Od tygodni już wypluwał „Mark” hektary papieru, pokrytego tym dziwacznym szwargotem. Cierpliwie, uparcie przegrupowywał litery i zestawiał je we wszelkie możliwe kombinacje, wyczerpując każdą klasę przed przystąpieniem do następnej. Ponieważ wstęgi papieru nieprzerwanie wynurzały się z elektrycznych maszyn do pisania, mnisi pieczołowicie przycinali je i składali w olbrzymie księgi.

W ciągu następnego tygodnia — jeśli tylko niebiosa okażą się łaskawe — powinni to skończyć. Hanley nie rozumiał tylko, co mnichom strzeliło do głowy, że ograniczyli się jedynie do słów dziewięcioliterowych, a nie zafundowali sobie dłuższych: dziesięcio — dwudziesto — czy stuliterowych.

Jak zmora prześladowała go myśl, że coś w ich planach może się nagle zmienić i wtedy ten ich najwyższy lama (którego naturalnie nazwali Sam Jaffe, chociaż ani odrobinę nie był do tamtego podobny) mógłby nagle dojść do wniosku, że projekt zostanie przedłużony choćby i do 2060 roku pańskiego.

Usłyszał łoskot ciężkich, drewnianych drzwi, które zatrzasnął wiatr. Na taras wyszedł Chuck. Jak zwykle palił jedno ze swoich cygar, które zyskały mu tak wielką popularność wśród mnichów; tamci zresztą, jak się zdaje, skwapliwie korzystali z wszelkich przyjemności życia. Jedno należało im przyznać: może oni byli szaleni, ale nie byli purytanami. Choćby te częste wycieczki, które sobie urządzali w dół, do wioski… — Słuchaj, George — powiedział z przejęciem Chuck — dowiedziałem się czegoś! Będą kłopoty…

— Co jest? Maszyna siadła? — To było najgorsze, co mógł sobie George wyobrazić. Oznaczało bowiem opóźnienie ich powrotu, a nic nie byłoby straszniejsze. W porównaniu z tym, co czuł teraz, nawet wpatrywanie.się w reklamy telewizyjne wydawało się piciem nektaru. Przynajmniej czułoby się jakąś więź z domem.

— Nie, nic z tych rzeczy — Chuck usadowił się na poręczy. Było to coś niezwykłego, bo zwykle bał się, że spadnie. - Właśnie odkryłem, o co w tym wszystkim chodzi.

— Jak to? Wydawało mi się, że wiemy.

— Jasne! Wiedzieliśmy, co mnisi próbują zrobić. Ale nie wiedzieliśmy dlaczego! To jest najbardziej pomylona rzecz…

— No wyduśżę wreszcie!

— …więc stary Sam właśnie puścił farbę. Znasz ten jego zwyczaj wpadania każdego popołudnia, żeby popatrzeć, jak mu się kotłują te jego papiery. No więc tym razem wyglądał na podekscytowanego, jeśli oni w ogóle są do tego zdolni. Kiedy mu powiedziałem, że to jest właśnie ostatni cykl, zapytał mnie — z tym swoim śliczniutkim angielskim akcentem — czy mnie kiedyś nie ciekawiło, co oni chcą zrobić. „Jasne” — powiedziałem. I wtedy mi wszystko powiedział.

— Jedź dalej.

— No więc oni wierzą, że jak już wypiszą wszystkie te imiona Pana — a liczą, że będzie tego dziewięć miliardów — boski cel zostanie osiągnięty. Rodzaj ludzki skończy wszystko, co miał tu do zrobienia i nie pozostanie już nic do szukania na Ziemi. Doprawdy, ten pomysł wygląda mi na bluźnierstwo.

— No i czego oni w związku z tym spodziewają się po nas? Że popełnimy samobójstwo?

— Nie ma potrzeby. Kiedy lista zostanie zakończona, Bóg zstąpi tu, zwinie ten cały interes i… koniec zabawy!

— Ach, kapuję. Znaczy: jak skończymy robotę, to nastąpi koniec świata!

Chuck zaśmiał się nerwowo.

— Fakt, to jest właśnie to, co powiedziałem Samowi. I ty wiesz? Popatrzył na mnie jakoś mętnie, jak na głupka, i powiedział: „To nie będzie nic tak trywialnego”…

George rozważał to przez chwilę.

— To się właśnie nazywa mieć szerokie spojrzenie na sprawę — powiedział wreszcie z godnością. - Dobrze, więc przypuszczasz, że powinniśmy w związku z tym coś zrobić? Nie wydaje mi się, żeby nam to robiło jakąkolwiek różnicę. Poza tym, my już wiedzieliśmy, że są pomyleni.