Выбрать главу

udzielenia kredytu na najbardziej dogodnych warunkach.

Gdy jeźdźcy szli przez plac, wystrojeni w nową galanterię, kilku w surdutach z rękawami ledwo sięgającymi łokci, na żelazny treliaż altany nawlekano właśnie skalpy, niczym ozdoby z myślą o jakimś barbarzyńskim święcie. Odcięte głowy zatknięto na palach powyżej latarni i teraz kontemplowały zapadniętymi pogańskimi oczami wysuszone skóry swych pobratymców i przodków, wywieszone na kamiennej fasadzie katedry, grzechoczące cicho na wietrze. Potem, gdy zapalono latarnie, w łagodnej poświacie wyglądały jak tragiczne maski, a kilka dni później były już upstrzone na biało i całkiem strędowaciałe od odchodów ptaków, które na nich przesiadywały.

* * *

Tenże Angel Trias, gubernator stanu, w młodości wysłany został za granicę do szkół, był więc człowiekiem oczytanym w dziełach klasycznych i znawcą języków obcych. Był też nietuzinkowym mężczyzną i wydawało się, że prymitywni wojownicy, których najął do obrony swojego terytorium, rozpalali w nim jakieś ciepło. Gdy porucznik zaprosił Glantona i jego oficerów na kolację, ten odparł, że on i jego ludzie nie jadają osobno. Porucznik ustąpił z uśmiechem, a Trias zachował się podobnie. Stawili się w należytym porządku, ogoleni i ostrzyżeni, wystrojeni w nowe buty i ubrania, Delawarowie osobliwie surowi i groźni we frakach, wszyscy zgromadzeni wokół stołu,

na którym stała przygotowana dla nich zastawa. Podano cygara, do kieliszków nalano sherry, a gubernator, wyprężywszy się u szczytu biesiadnego stołu, wygłosił powitanie i wydał szambelanowi rozkaz, aby spełniono każde życzenie gości. Usługiwali im żołnierze, którzy przynosili dodatkowe kieliszki, serwowali wino i przypalali cygara od ogarka w srebrnej oprawce, zrobionej wyłącznie do tego celu. Sędzia przybył jako ostatni, ubrany w dobrze skrojony garnitur z niewybielonego lnu, uszyty na miarę tego samego popołudnia, co pochłonęło całe bele materiału i wysiłek brygady krawców. Stopy miał obute w pięknie wyglansowane kamasze z szarej giemzy, a w ręku trzymał panamę tak umiejętnie zrobioną z dwóch identycznych mniejszych kapeluszy, że prawie nie było widać ściegów.

Kiedy sędzia wreszcie się zjawił, Trias zajął już swoje miejsce, ale gdy tylko go zobaczył, wstał ponownie i serdecznie uścisnął mu dłoń, a potem posadził go po prawej stronie i od razu wdał się z nim w rozmowę w języku, którego nikt z obecnych na sali nie rozumiał, z wyjątkiem paru ohydnych epitetów przywleczonych z północy. Eksksiądz usiadł naprzeciw dzieciaka i uniósłszy brew, ruchem oczu wskazał szczyt stołu. Dzieciak, w pierwszej w swym życiu wykrochmalonej koszuli i pierwszym fularze, siedział niemo jak manekin krawiecki.

Kolacja już się rozpoczęła i po kolei wjeżdżały potrawy, ryby, drób i wołowina, krajowa dziczyzna i pieczone prosię na tacy,

rondelki smakołyków, desery, butelki wina i koniak z winnic w El Paso. Zaintonowano patriotyczne toasty, adiutanci gubernatora wznieśli kieliszki na cześć Waszyngtona i Franklina, Amerykanie odpowiedzieli litanią nazwisk bohaterów swojej ojczyzny, wszystkim im obca sztuka dyplomacji, podobnie jak postacie z panteonu siostrzanej republiki. Zaczęli jeść i jeść, nie przestawali, aż opróżniono wpierw kuchnię, potem spiżarnię hotelu. W miasto posłano kurierów po więcej, ale i to zniknęło, wysłano ich zatem jeszcze raz, aż wreszcie hotelowy kucharz zatarasował drzwi własnym ciałem, a usługujący żołnierze po prostu rzucali na stół wielkie tace ciast i smażonych mięsnych obrzynków, kręgi sera i wszystko, co udało im się znaleźć.

Gubernator postukał w kieliszek i wstał, by przemówić staranną angielszczyzną, ale nażarci i bekający najemnicy wołali cały czas o trunki, łypiąc dokoła, kilku wciąż wykrzykiwało toasty, które przemieniły się teraz w obsceniczne obietnice składane uroczyście kurwom z różnych południowych miast. Wprowadzonego intendenta powitały wiwaty, gwizdy i wzniesione kufle. Glanton odebrał od niego długi płócienny wór z herbem stanu i przerywając gubernatorowi w pół słowa, podniósł się, wysypał złoto na stół między kości, łupiny i kałuże rozlanego wina i w doraźnym trybie podzielił stos ostrzem noża, tak że każdy najemnik dostał przyrzeczoną część i na tym sprawę zakończono. W kącie kapela ludowa uderzyła w smętne tony i pierwszy wstał z miejsca sędzia, po czym wprowadził muzykantów z instrumentami do sąsiedniej sali balowej, gdzie

pod ścianami siedziały już na ławkach damy, po które posłano, wachlujące się bez wyraźnej trwogi.

Amerykanie ruszyli na parkiet pojedynczo, parami i w grupkach, krzesła odsunięte albo przewrócone, pozostawione tam, gdzie upadły. W całej sali zapalono lampy ścienne z blaszanymi zwierciadłami, a zgromadzeni uczestnicy bankietu rzucali krzyżujące się cienie. Łowcy skalpów szczerzyli się do dam, ssąc zęby, wyglądając prostacko w kusych ubraniach, uzbrojeni w noże i rewolwery, z szaleństwem w oczach. Sędzia toczył gorączkową rozmowę z muzykantami i po chwili kapela zaintonowała kadryla. Rozpoczęło się wielkie kołysanie i tupanie nogami, a sędzia, uprzejmy i szarmancki, z naturalną swobodą przeprowadził jedną, później drugą damę przez zawiłości tańca. O północy gubernator pożegnał towarzystwo, muzykanci zaczęli się wymykać z sali. Ślepy uliczny harfiarz stał przerażony na stole biesiadnym pośród kości i tac, a między tańczących wmieszała się banda kurew o trupim wyglądzie. Niedługo potem wybuchła strzelanina z rewolwerów, a pan Riddle, który pełnił w mieście rolę amerykańskiego konsula, zszedł, by upomnieć hulaków, został jednak przepędzony. Wszczynano bójki. Łamano meble, wymachiwano nogami od krzeseł i kandelabrami. Dwie kurwy sczepione w walce przechyliły się na kredens i upadły na podłogę wśród huku rozbijanych kieliszków. Jackson wyskoczył na ulicę z rewolwerami w obu dłoniach, zaklinając się, że odstrzeli dupę Jezusowi Chrystusowi, temu białemu skurwielowi na długich nogach. O świcie sylwetki

nieprzytomnych opojów chrapały pośród ciemnych rozbryzgów krzepnącej krwi. Bathcat i harfiarz spali w objęciach na stole. Rodzina złodziei zakradła się na to pobojowisko, żeby przetrząsnąć śpiącym kieszenie, a na ulicy przed wejściem dopalało się ognisko, które strawiło większość hotelowych mebli.

Sceny takie i podobne powtarzały się noc w noc. Mieszkańcy udali się z petycją do gubernatora, lecz był on jak uczeń czarnoksiężnika – mógł skłonić skrzata do wypełnienia swej woli, nie umiał go jednak zmusić, by zaprzestał działania. Łaźnie przemieniły się w burdele, wypłoszona klientela znikła. Stojąca na placu fontanna z białego kamienia zapełniała się nocą nagimi pijanymi mężczyznami. Wystarczył widok dwóch najemników, by kantyny pustoszały w okamgnieniu i Amerykanie siadali w barach widmach, gdzie na stolikach stały bezpańskie trunki, a w popielniczkach dopalały się bezpańskie cygara. Wjeżdżali konno pod dachy i w miarę jak topniały zapasy złota, sklepikarze za całe półki wydanych towarów dostawali oświadczenia o niewypłacalności, sporządzone w obcym języku na rzeźnickim papierze. Zamykano składy. Na pobielonych ścianach pojawiały się hasła wypisane węglem. Mejor los indios. Wieczorem ulice świeciły pustkami i nie było paseos, a zabarykadowane w domach młode dziewczęta już się nie pokazywały.

Piętnastego sierpnia wyjechali. Tydzień później oddział poganiaczy bydła doniósł, że opanowali miasteczko Coyame, położone osiemdziesiąt mil na północny wschód.

* * *

Kilka lat wcześniej Gómez i jego banda nałożyli na miejscowość Coyame coroczną kontrybucję, kiedy więc przybył Glanton ze swoimi ludźmi, powitano ich jak świętych. Kobiety biegły obok koni, żeby dotykać butów najemników, wciskano im różne podarki, aż każdy wiózł zawstydzający plon melonów, wypieków i spętanych kurcząt, upchany przy łęku siodła. Gdy odjeżdżali trzy dni później, ulice były opustoszałe i nawet kundel nie odprowadził ich do bramy.