Выбрать главу

Pociągnęli na północny wschód aż do miasteczka Presidio na teksańskiej granicy. Przekroczyli rzekę i ociekając wodą, zapuścili się na ulice. Była to ziemia, na której Glanton podlegał aresztowi. Wyjechał w pojedynkę na pustynię, zatrzymał się i patrzył razem z koniem i psem na pofałdowany step, jałowe pieprzowe wzniesienia i góry, na porosłą zaroślami płaską ziemię i równinę ciągnącą się dalej, gdzie czterysta mil na wschód znajdowali się jego żona i dziecko, których już nigdy nie zobaczy. W spalonej piaszczystej niecce z przodu wydłużał się jego własny cień. Nie ruszył za nim. Zdjął kapelusz, żeby wieczorny wiatr ochłodził mu głowę, wreszcie włożył go z powrotem, odwrócił się i dołączył do oddziału.

Snuli się po pograniczu tygodniami, wypatrując śladów Apaczów. Rozproszeni na równinie, poruszali się w nieustannej elizji, wyświęceni przedstawiciele teraźniejszości, dokonujący podziału zastanego świata i pozostawiający za sobą popioły -

wszystko już było i nic już nigdy nie będzie takie samo. Jeźdźcy-zjawy, bladzi od kurzu, anonimowi w niezłomnym upale. Nade wszystko wydawali się zdani na łaskę losu, pierwotni, prowizoryczni, pozbawieni porządku. Jak istoty wydobyte z litej skały, które – bezimienne i spętane własnymi mirażami – skazane są na niemą wędrówkę niczym gorgony włóczące się po bezludziach Gondwany w czasach, gdy nie wymyślono jeszcze nazw, a jedno było wszystkim.

Zabijali dziką zwierzynę i prawem rekwizycji zabierali co potrzeba z puebli i estancias, przez które przejeżdżali. Pewnego wieczoru, mając niemal w zasięgu wzroku El Paso, spojrzeli na północ, gdzie zimowali Gileños, i zrozumieli, że tam nie pojadą. Tej nocy obozowali w Hueco Tanks, skupisku naturalnych skalnych cystern wyrastających z pustyni. Niemal w każdym osłoniętym miejscu kamień pokrywały pradawne malowidła, sędzia więc szybko stanął pośród nich, odrysowując co wyraźniejsze w swoim zeszycie, by zabrać wizerunki ze sobą. Przedstawiały ludzi, zwierzęta i łowy, zdarzały się też dziwaczne ptaszyska i tajemne mapy, i wytwory fantazji tak wybujałej, że usprawiedliwiały cały strach i wszystko inne, co przepełnia człowieka. Malowideł tych – z których część zachowała żywe kolory – były setki, a jednak sędzia chodził między nimi z dużą pewnością siebie, kopiując tylko te, które były mu przydatne. Gdy skończył, zostało jeszcze trochę światła, wrócił więc na półkę i posiedział tam chwilę, wpatrzony w rysunki na skale. Potem wstał i kawałkiem odłupanego rogowca starł malowidło,

aż nie pozostał po nim żaden ślad prócz świeżych rys na kamieniu. Wziął zeszyt i wrócił do obozu.

Rankiem wyruszyli na południe. Niewiele mówili i nie sprzeczali się między sobą. Trzy dni później napadli na grupę pokojowo usposobionych Indian Tigua obozujących nad rzeką, wybijając ich do ostatniego.

Wieczorem poprzedniego dnia przykucnęli dokoła ogniska, syczącego cicho w deszczu, odlali kule i pocięli owijki, jakby o losie tubylców rozstrzygnęła zupełnie inna moc sprawcza. Jakby ta forma przeznaczenia wyryta była z dawien dawna w skale dla oczu tych, którzy potrafią czytać. Żaden nie wziął Indian w obronę. Toadvine i dzieciak rozmawiali we dwóch, a gdy nazajutrz w południe oddział wyruszył w drogę, kłusowali obok Bathcata. Jechali w milczeniu. Te skurkowańce nikomu nic złego nie robią, powiedział Toadvine. Vandiemenlander spojrzał na niego. Spojrzał na sine litery wypalone na jego czole i na cienkie tłuste włosy zwisające z głowy pozbawionej uszu. Spojrzał na naszyjnik ze złotych zębów na jego piersi. Jechali dalej.

W rozrzedzonym świetle dnia nadciągnęli w stronę nędznych namiotów, sunąc z wiatrem południowym brzegiem rzeki, gdzie czuć było dym z ognisk. Kiedy zaszczekały pierwsze psy, Glanton dał ostrogę i wypadli zza drzew między suche zarośla, długie końskie szyje wyciągnięte w pyle łapczywie jak ogary w biegu, wierzchowce poganiane batami w stronę słońca, na którego tle widać było sylwetki kobiet wstających od swych robót, płaskie i sztywne przez moment, nim dotarła do nich prawda

o realności tego piekielnego tętentu w tumanach kurzu. Stały oniemiałe i bose, ubrane w niewybieloną bawełnę tej krainy. Ściskały chochle, ściskały nagie dzieci. Po pierwszej salwie kilkanaście z nich skuliło się i osunęło na ziemię.

Pozostałe rzuciły się do ucieczki, starcy wymachiwali rękoma, dzieci truchtały, mrugając w błyskach wystrzałów. Nadbiegło kilku młodych mężczyzn z napiętymi łukami, ale padli od kul, a jeźdźcy przetoczyli się przez osadę, tratując chaty z trawy i roztrzaskując czaszki mieszkańców.

Tej nocy, długo po zapadnięciu zmroku, kiedy księżyc już się wytoczył na niebo, do obozu wróciła grupa kobiet, które suszyły ryby w górze rzeki. Snuły się pośród zniszczeń, zawodząc. Na ziemi wciąż dogasał ogień i psy czmychały od trupów. Pewna starucha uklękła na poczerniałych kamieniach przed wejściem do swojego spalonego domu, wcisnęła gałązkę w popiół, rozdmuchała płomień i zaczęła ustawiać wywrócone garnki. Wszędzie dokoła leżeli martwi o nagich czaszkach, jak polipy pokryte niebieską wilgocią albo świetliste melony stygnące na księżycowym płaskowyżu. W dniach, które nadejdą, kruche czarne rebusy krwi zastygłej w tutejszych piaskach popękają, rozpadną się i znikną, i w ciągu zaledwie kilku pochodów słońca wszelki ślad zagłady tych ludzi ulegnie zatarciu. Pustynny wiatr obsypie ich szczątki solą i nie zostanie nic, ni duch, ni pieśniarz, który opowiedziałby wędrującemu pielgrzymowi, jak to się stało, że w tym miejscu żyli ludzie i tutaj pomarli.

Drugiego dnia po południu Amerykanie wjechali do miasta Carrizal, na koniach ozdobionych girlandami skalpów zabitych Tiguanów. Miasteczko popadło w ruinę. Wiele domów zostało porzuconych, presidio osunęło się z powrotem w ziemię, z której je wybudowano, a sami mieszkańcy wydawali się nieobecni za sprawą starych lęków. Ciemnymi smutnymi oczami obserwowali przejazd zbrukanej krwią armii po ulicach. Wydawało się, że najemnicy przybyli z jakiejś baśniowej krainy, bo zostawiali za sobą dziwny osad, niczym powidok pod powieką, a wzburzone przez nich powietrze było odmienione i się skrzyło. Minęli zwalone mury cmentarza, gdzie zmarłych układano we wnękach, a ziemia usłana była kośćmi, czaszkami i kawałkami rozbitych garnków niczym jakieś stare ossuarium. Z tyłu, na pokrytych kurzem ulicach, pojawili się ludzie w łachmanach; stanęli i patrzyli za oddziałem.

Tej nocy rozłożyli się obozem obok ciepłego źródła na szczycie wzgórza, pośród ruin starych hiszpańskich murów, rozebrali się i weszli do wody jak akolici, a po piasku umykały ogromne białe pijawki. Kiedy wyruszali rankiem, wciąż było ciemno. Daleko na północy strzelały rwane łańcuchy błyskawic, wywołując z pustki poszarpane sylwetki jałowych niebieskich gór. Dzień roztoczył się nad parującym bezmiarem pustyni, osnutej ciemnym woalem w oddali, gdzie jeźdźcy naliczyli pięć osobnych burz, uszeregowanych na krańcach okrągłej ziemi. Jechali w miałkim piasku, a konie męczyły się tak bardzo, że zmuszeni byli zsiąść i je prowadzić, z mozołem pokonując strome eskery,

z których wiatr wywiewał biały pumeks przypominający pianę wzburzonego morza, piasek się zaskorupiał i przybierał niewyraźne formy, i nic innego tam nie było prócz gładkich kości tu i ówdzie. Cały dzień spędzili wśród wydm, a wieczorem, zszedłszy z ostatnich niskich piaszczystych wzgórz między kocie łapki i krzewy cierniowe, byli spieczoną i wynędzniałą zgrają, jednakowo zwierzę i człowiek. Gdy sprowadzili konie na równinę, z padłego muła zerwały się harpie i zatoczyły koło ku zachodowi, wprost w słońce.