Sędzia dopędził Glantona i dalej jechali obok siebie.
Dowódca splunął. Tamtego też trzeba było zastrzelić, powiedział.
Sędzia się uśmiechnął.
Nie lubię widzieć białych w takim stanie, dodał Glanton. Szwab, nie Szwab. Nie lubię.
Ruszyli na północ śladem rzeki. Drzewa były ogołocone, liście na ziemi oblepione łuskami lodu, cętkowane kościste gałęzie topól wyraźne i grube na tle wywatowanego nieba nad
pustynią. Wieczorem przebyli Tubac, wokół nikogo, tylko zwiędła pszenica na zimowych polach, ulice zarośnięte trawą. Na schodkach siedział ślepiec, zwrócony w stronę placu, a gdy go mijali, pochylił głowę, nasłuchując.
Pojechali dalej, żeby rozłożyć się obozem na pustyni. Nie było wiatru, a z okolicznej ciszy, podobnie jak z całej otwartej krainy, chętnie korzystali wszelkiego typu zbiegowie, bo w zasięgu wzroku nie było żadnych gór, na których czarnym tle mógłby się ukryć wróg. Wstali przed świtem i osiodłali konie, potem jechali w grupie, z bronią gotową do strzału. Lustrowali pospołu teren, a każdy ruch najmniejszego nawet stworzenia tej krainy rejestrowany był w ich zbiorowej świadomości, aż wszystkich razem spętała niewidzialnymi drutami czujność i przemierzali ten krajobraz jako pojedynczy tętent. Mijali opuszczone hacjendy i przydrożne mogiły, a przed południem natknęli się na ślady Apaczów, ciągnące z zachodu, sunące ku nim po sypkim piasku wyschniętego koryta rzecznego. Zsiedli, każdy wziął ze skraju szlaku szczyptę udeptanego piasku i starł ją w palcach, oceniając wilgotność ziarenek według pozycji słońca, a potem otrzepał dłonie i spojrzał w górę rzeki między nagie drzewa. Dosiedli znów koni i ruszyli dalej.
Zaginieni zwiadowcy wisieli głowami w dół na konarach okopconego paloverde. Nadzy i szarzy, z piętami przebitymi ostrymi szpikulcami z zielonego drewna, dyndali nad wygasłymi popiołami ogniska, na którym ich usmażono, aż zwęgliły się głowy, mózgi zabulgotały w czaszkach, a z nosów buchnęła
para. Wyciągnięte z ust języki mieli przybite do ciała zastruganymi patykami, uszy oberżnięte, a z rozkrojonych tępymi krzemieniami tułowi zwisały wnętrzności. Kilku z oddziału przepchnęło się do przodu z nożami, odcięli ich i zostawili leżących w popiele. Dwiema ciemniejszymi postaciami byli ostatni Delawarowie, a oprócz nich Vandiemenlander i mężczyzna ze wschodu o nazwisku Gilchrist. W rękach barbarzyńców żaden nie zaznał lepszego ani gorszego traktowania niż reszta, wszyscy czterej cierpieli więc po równo i jednakowo skonali.
Nocą oddział przejechał przez misję San Xavier del Bac, kościół ciemny i niewzruszony w poświacie gwiazd. Nie szczeknął żaden pies. Wydawało się, że w skupiskach chat Papago nikt nie mieszka. Powietrze było czyste i chłodne, a ziemię tu i w oddali okrywał mrok, do którego nie rościła sobie prawa nawet sowa. Zza doliny za plecami wyłonił się bladozielony meteor, przeleciał wysoko i zniknął w pustce.
O świcie na granicy presidia Tucson minęli ruiny kilku hacjend, później nowe oznaczenia przy drodze, gdzie zabito ludzi. Dalej na równinie stała mała estancia. Budynki wciąż się dopalały, a na odcinkach ogrodzenia zbitego z pędów kaktusa siedziały bok przy boku sępy, zwrócone na wschód, ku obietnicy słońca, podnosząc to jedną, to drugą nogę, rozpościerając skrzydła jak poły płaszczy. Zobaczyli kości świń, które pozdychały w chlewie z gliny, widzieli też wilka przyczajonego na chudych łokciach pośrodku poletka melonów, który obserwował
ich przejazd. Na równinie od północy leżało miasto rysujące się cienką linią bladych murów, stłoczyli więc konie przy niskim eskerze ze żwiru, a potem lustrowali miasto, okolicę i łańcuchy nagich gór w oddali. Pustynne kamienie leżały w pętach mrocznego cienia i wiatr dął od słońca, które osiadło ociężałe i pulsujące na wschodnich krańcach ziemi. Wsiedli, popędzili konie i wytoczyli się na równinę, podobnie jak szlak Apaczów przed nimi, dwudniowy i stukonny.
Jechali z karabinami opartymi na udach, w równym szyku. Z przodu jarzyło się wschodzące nad pustynią słońce, a z chaparralu wzlatywały pojedynczo i parami synogarlice, cienko pokrzykując. Po pokonaniu tysiąca jardów zobaczyli Apaczów, obozujących pod murami od południa. Ich konie pasły się pośród wierzb w korycie wyschniętej rzeki po zachodniej stronie miasta, a to, co wyglądało na kamienie i gruz, okazało się skupiskiem nędznych przyścianków i szałasów zrobionych z kijów, skór i brezentów zdartych z wozów.
Kłusowali dalej. Zaszczekało kilka psów. Pies Glantona kluczył niespokojnie, a z obozu wyjechała delegacja jeźdźców.
Byli to Apacze Chiricahua, w liczbie dwudziestu, dwudziestu pięciu. Choć słońce już wzeszło, panował chłód, mimo to byli półnadzy, ubrani tylko w przepaski biodrowe, buty i skórzane czapki z piórami, dzicy z epoki kamiennej, z wymalowanymi tajemniczymi symbolami, wysmarowani sadłem i cuchnący, farba na koniach wyblakła pod warstwą kurzu, dumne konie,
buchały kłębami pary na zimnie. Uzbrojeni we włócznie i łuki, paru w muszkiety, wszyscy mieli długie czarne włosy i czarne beznamiętne oczy, które wlepiali w najemników, oceniając ich wyposażenie, białka zaczerwienione i matowe. W całkowitym milczeniu wjechali w oddział w sekwencji rytualnych ruchów, jakby niektóre skrawki ziemi musiały być podeptane we właściwej kolejności, niczym w dziecięcej zabawie, tyle że stawka gry była straszliwsza.
Szakalim wojownikom przewodził niski mężczyzna w znalezionym meksykańskim stroju. Miał szpadę, a za rozdartą kolorową szarfą nosił kolta jednego ze zwiadowców. Osadził konia przed Glantonem i zerknąwszy na swoich ludzi, odezwał się dobrą hiszpańszczyzną, pytając najemników, dokąd zmierzają. Gdy tylko się odezwał, wierzchowiec Glantona wyciągnął szyję i ugryzł jego konia w ucho. Trysnęła krew. Koń zarżał i stanął dęba, Apacz przywarł do jego grzbietu, żeby nie spaść, wydobył szpadę i wtedy zobaczył wpatrzoną w siebie czarną lemniskatę – otwory luf dwururki Glantona. Glanton zdzielił dwa razy swego konia w pysk i zwierzę zarzuciło łbem, łypiąc dziko i plując krwią. Apacz szarpnął do tyłu swojego wierzchowca, a gdy Glanton obrócił konia, żeby sprawdzić pozycję swoich ludzi, zobaczył, że zastygli z dzikusami w klinczu, spleceni razem z bronią w napiętej, kruchej konstrukcji niczym układanka, w której miejsce każdego elementu określone jest z góry przez usytuowanie wszystkich pozostałych i żaden nie może nawet drgnąć, bo cała struktura rozsypie się w drobny mak.
Pierwszy odezwał się przywódca. Wskazując ręką zakrwawione ucho swego konia, przemówił gniewnie w narzeczu apaczańskim, a jego czarne oczy unikały wzroku Glantona. Sędzia wysunął się do przodu.
Vaya tranquilo, powiedział. Un accidente, nada más.
Mire, odparł Indianin. Mire la oreja de mi caballo.
Przytrzymał wierzchowca za szyję, żeby pokazać ranę, ale zwierzę wyrwało łeb i potrząsnęło nim, a krew z nadgryzionego ucha obryzgała jeźdźców. Krew końska czy nie końska, dreszcz przeszył ten chwiejny układ, wierzchowce zesztywniały, dygocząc w czerwonym świetle wschodzącego słońca, a pustynia pod ich kopytami warczała jak werbel. Cienkie postronki prowizorycznego rozejmu naprężone były do granic wytrzymałości, gdy nagle sędzia uniósł się lekko w strzemionach, podniósł rękę i wykrzyknął słowa powitania.
Od strony miasteczka nadjechało kolejnych ośmiu lub dziesięciu wojowników. Dowodził nimi ogromny mężczyzna o wielkiej głowie, ubrany w kombinezon z nogawkami uciętymi na wysokości kolan, żeby nie przeszkadzały cholewom mokasynów, kraciastą koszulę i czerwoną chustkę. Był nieuzbrojony, ale wojownicy jadący po obu jego stronach mieli krótkolufowe karabiny, oprócz tego rewolwery przy siodłach i inny ekwipunek zamordowanych zwiadowców. Gdy nadjechali, pozostali dzicy odsunęli się, robiąc im miejsce. Indianin na ugryzionym koniu wskazał zranione ucho, ale wódz tylko skinął przyjaźnie głową. Ustawił wierzchowca bokiem do sędziego, zwierzę wygięło szyję, jeździec osadził konia. Buenos días, odezwał się. De dónde viene?