Mężczyźni przy barze patrzyli.
Barman spojrzał na dzieciaka.
Quiere trabajo, rzucił starszy mężczyzna. Quién sabe. Odwrócił się do swoich klocków domina i znów zaczął grać, kończąc rozmowę.
Quieres trabajar, powiedział jeden z mężczyzn przy barze.
Zarechotali.
Z czego się śmiejecie?, spytał chłopak.
Zamilkli. Niektórzy spojrzeli na niego, inni wydęli usta i wzruszyli ramionami. Odwrócił się do barmana. Na pewno jest tu coś do zrobienia, żeby zapracować na parę kieliszków, cholera jasna.
Jeden z mężczyzn przy barze powiedział coś po hiszpańsku. Chłopak popatrzył groźnie na wszystkich. Zaczęli robić miny, podnieśli szklanki do ust.
Znowu odwrócił się do barmana. Miał przymknięte, ciemne oczy. Zamiotę podłogę, powiedział.
Barman zamrugał powiekami.
Dzieciak cofnął się o krok i zaczął wykonywać ruchy zamiatania, co wprawiło mężczyzn w niemą wesołość. Zamiatać, powtórzył. Zamiatać podłogę.
No está sucio, odparł barman.
Znów zaczął zamiatać. Zamiatać, zamiatać, do ciężkiej cholery.
Barman wzruszył ramionami. Poszedł na koniec kontuaru i przyniósł miotłę. Chłopak chwycił ją i się odwrócił.
Wielka sala. Zaczął zamiatać w kątach, gdzie w mroku stały ciche rośliny w donicach. Zamiótł dokoła spluwaczek, zamiótł dokoła dwóch graczy przy stole, zamiótł dokoła psa. Potem zaczął zamiatać przed kontuarem, a gdy dotarł do miejsca, w którym stali pijący mężczyźni, wsparł się na miotle i popatrzył na nich. Rzucili między sobą parę słów półgłosem i wreszcie jeden wziął swoją szklankę i cofnął się o krok. Pozostali poszli za jego przykładem. Dzieciak zamiótł podłogę aż do samych drzwi.
Nie było już tancerek, nie było muzyki. Po drugiej stronie ulicy siedział na ławce mężczyzna oświetlony bladą poświatą padającą z baru. Muł stał na swoim miejscu. Dzieciak ostukał miotłę o schody, wrócił do środka i odstawił ją do kąta. Potem stanął przed kontuarem.
Barman jakby go nie dostrzegał.
Postukał kłykciami w blat.
Barman odwrócił się, położył jedną rękę na biodrze i wydął usta.
No to może teraz bym się napił.
Barman stał nieruchomo.
Dzieciak wykonał gest naśladujący picie, taki sam, jaki wcześniej zrobił starszy mężczyzna, ale tamten machnął na niego od niechcenia ścierką.
Andale, powiedział. Poruszył ręką, jakby odganiał muchę.
Twarz dzieciaka pociemniała. Ty skurwysynu, powiedział. Ruszył wzdłuż kontuaru. Barman patrzył kamiennym wzrokiem. Spod blatu wyjął staroświecki pistolet z zamkiem skałkowym i nasadą dłoni odciągnął kurek. Donośne skrzypnięcie w ciszy. Brzęk szklanek przy kontuarze. A potem szuranie krzeseł – gracze przy ścianie odsunęli się od stołu.
Dzieciak zastygł. Ej, stary, powiedział.
Ale stary mężczyzna milczał. W barze zaległa cisza. Dzieciak odwrócił się i spojrzał na niego.
Está borracho, powiedział mężczyzna.
Chłopak patrzył barmanowi w oczy.
Barman machnął pistoletem w kierunku drzwi.
Starszy mężczyzna odezwał się do obecnych po hiszpańsku. Potem powiedział coś do barmana. A potem włożył kapelusz i wyszedł.
Barman pobladł. Ruszył wzdłuż kontuaru. Gdy się zza niego wyłonił, w ręku zamiast pistoletu ściskał młotek do odszpuntowywania beczek.
Dzieciak cofnął się na środek sali. Barman sunął ku niemu jak człowiek w drodze do ciężkiej pracy. Zamachnął się raz, drugi, ale dzieciak odskoczył w prawo. A potem przesunął się w bok. Barman znieruchomiał. Dzieciak przesadził zwinnie kontuar i wziął pistolet. Wszyscy zastygli. Odgiął krzesiwo o blat, wytrząsnął podsypkę z panewki i odłożył pistolet. Potem zdjął z półki dwie pełne butelki i trzymając po jednej w każdej dłoni, wyszedł zza kontuaru.
Barman stał na środku sali. Oddychał ciężko, śledząc wzrokiem ruchy dzieciaka. Kiedy tamten się zbliżył, uniósł młotek. Chłopak przykucnął lekko, zrobił zmyłkę i butelką trzymaną w prawej ręce trzasnął go w głowę. Bryznęły krew i wódka, barman się zachwiał, wywracając oczami. Dzieciak upuścił rozbite szkło, przerzucił drugą butelkę do prawej dłoni, walnął nią na odlew barmana w czerep i zanim ten zdążył upaść, wbił mu wyszczerbioną szyjkę w oko.
Rozejrzał się po sali. Paru mężczyzn miało pistolety za pasem, ale żaden się nie poruszył. Dzieciak przeskoczył przez kontuar, wziął trzecią butelkę, wcisnął ją sobie pod pachę i wyszedł na dwór. Pies zniknął. Mężczyzna siedzący na ławce też. Odwiązał muła i poprowadził go przez plac.
Obudził się w nawie zrujnowanego kościoła, mrugając oczami do sklepienia i wysokich otynkowanych ścian z wyblakłymi freskami. Posadzkę pokrywała gruba warstwa guana i odchodów bydła i owiec. Gołębie łopotały skrzydłami w snopach zakurzonego światła, a w prezbiterium trzy myszołowy podskakiwały na odsłoniętych gnatach jakiejś padliny.
Rozsadzało mu głowę, język był spuchnięty z pragnienia. Usiadł i rozejrzał się. Znalazł butelkę, którą schował pod siodło, podniósł ją, potrząsnął, wyjął korek i się napił. Siedział z zamkniętymi oczami, z czołem pokrytym kroplami potu. A potem otworzył oczy i znowu się napił. Myszołowy zlazły po kolei ze ścierwa i podreptały do zakrystii. Po chwili wstał i wyszedł, żeby poszukać muła.
Nigdzie nie było go widać. Misja zajmowała osiem, może dziesięć akrów ogrodzonego terenu, kawał jałowej ziemi, na której zostało parę kóz i osłów. W murze z błota znajdowały się wyżłobione wnęki, w których mieszkały tułacze rodziny, a z kilku palenisk wznosiły się w słońcu wątłe smugi dymu. Okrążył kościół i wszedł do zakrystii. Myszołowy dreptały po plewach i tynku jak ogromne kury. Sklepienie nad głową upstrzone było ciemnymi mechatymi kłębowiskami, które się poruszały, oddychały, ćwierkały. Na środku stał drewniany stół z kilkoma glinianymi garnkami, a przy ścianie w głębi leżały ludzkie szczątki, w tym dziecka. Wrócił przez zakrystię do kościoła i zabrał siodło. Dopił resztki z butelki, położył sobie siodło na ramieniu i wyszedł.
W niszach na fasadzie kościoła stały posągi świętych, ostrzelane przez amerykańskich żołnierzy wypróbowujących swoje karabiny, rzeźby pozbawione uszu i nosów, kamień pocętkowany utlenionym ołowiem. Rzeźbione i frezowane wrota wisiały na zawiasach, otwarte, a kamienna figura Dziewicy Maryi trzymała w objęciach bezgłowe dziecię. Stanął, mrużąc oczy w południowym skwarze. I wtedy zobaczył ślady muła. Ledwo się odznaczały w pyle, ciągnąc od kościoła przez plac do bramy wschodniej. Poprawił siodło na ramieniu i ruszył w tamtą stronę.
Pies leżący w cieniu portalu podniósł się z niechęcią i wybiegł chyłkiem na słońce, a gdy dzieciak go minął, wrócił na swoje miejsce. Poszedł drogą prowadzącą ze wzgórza ku rzece, sylwetka ostatniego łachmaniarza. Zagłębił się w gęsty las z dębami i leszczyną i ze wzniesienia zobaczył niżej rzekę. Murzyni myli wóz przy brodzie. Zszedł, stanął nad samą wodą i po chwili ich zawołał.
Polewali czarne polakierowane boki, a jeden z nich podniósł głowę, odwrócił się i popatrzył. Konie stały po kolana w wodzie.
Co?, odkrzyknął Murzyn.
Widzieliście muła?
Muła?
Zgubiłem muła. Chyba tędy szedł.
Murzyn otarł twarz wierzchem dłoni. Coś przelazło z godzinę temu. Poszło tam, brzegiem. Może być, że muł. Nie miało ogona ani sierści, ale za to długie uszy.
Dwaj pozostali wyszczerzyli zęby w uśmiechu. Dzieciak spojrzał we wskazaną stronę. Splunął i ruszył ścieżką wśród wierzb i trawiastych dołów.
Mniej więcej sto kroków dalej znalazł muła. Był mokry po brzuch i podniósł łeb, żeby spojrzeć, a zaraz potem opuścił go w bujną nadrzeczną trawę. Dzieciak rzucił siodło na ziemię, chwycił postronek, przywiązał muła do drzewa i kopnął go bez przekonania. Zwierzę przesunęło się lekko w bok i pasło dalej. Dzieciak pomacał się po głowie, ale gdzieś zgubił swój wariacki kapelusz. Ruszył między drzewami nad rzekę, stanął i patrzył na wirującą zimną wodę. A potem wszedł w toń jak jakiś nędzny kandydat do chrztu.