Выбрать главу

Znalazł się w dużej sali z podestem dla muzyków na jednym końcu i wielkim piecem zbitym z arkuszy stali na drugim. Po parkiecie sunęły szwadrony kurew. W poplamionych peniuarach, zielonych pończochach i kremowych reformach majaczyły w zadymionym mętnym świetle jak nierzeczywiste lafiryndy, dziecinne i sprośne zarazem. Ciemna karlica wzięła go za rękę i uśmiechnęła się.

Od razu cię wypatrzyłam, powiedziała. Zawsze biorę tego, którego chcę.

Poprowadziła go przez drzwi, przy których stara Meksykanka rozdawała ręczniki i świeczki, a potem po zaciemnionych schodach z desek weszli na piętro niczym uciekinierzy uratowani z jakiejś straszliwej katastrofy.

Patrzył na nią, leżąc w małej klitce, ze spodniami spuszczonymi do kolan. Patrzył, jak zbiera swój strój, jak go wkłada, patrzył, jak przysuwa świecę do lustra i przygląda się swojej twarzy. Odwróciła się i spojrzała na niego.

Chodźmy, rzekła. Muszę iść.

Idź.

Nie możesz tu leżeć. Chodź. Muszę iść.

Usiadł, zsunął nogi z małej żelaznej pryczy, wstał, wciągnął spodnie, zapiął guziki i pas. Podniósł leżący na podłodze kapelusz, otrzepał go o udo i włożył.

Musisz tam zejść i się napić, powiedziała. Zrobi ci się dobrze.

Już teraz mi dobrze.

Wyszedł. Na końcu korytarza odwrócił się i spojrzał. A potem ruszył schodami na dół. Podeszła do drzwi. Stała w korytarzu, trzymając w ręku świecę. Patrzyła, jak niknie w mroku na schodach, po czym zamknęła za sobą drzwi.

Stanął pod ścianą. Na parkiecie ustawili się w kręgu ludzie, którzy trzymali się za ręce, uśmiechali i krzyczeli do siebie. Na scenie przysiadł skrzypek na stołku, a dokoła przechadzał się wodzirej, który wołał, gestykulował i pląsał, pokazując pozostałym układ kroków. Na zewnątrz, na ciemnym podwórku, stały w błocie grupki wynędzniałych Tonkawów, z twarzami zastygłymi w osobliwe zadumane portrety w nitkach okiennych świateł. Skrzypek wstał i wpasował instrument pod brodę. Krzyknięto, rozbrzmiała muzyka i krąg tańczących ruszył ostrożnie przy akompaniamencie donośnego szurania.

Wyszedł tylnymi drzwiami.

Deszcz ustał i było chłodno. Stanął na podwórku. Z nieba spadały gwiazdy, miriadami i w bezładzie, gnając wzdłuż krótkich wektorów ze swych początków w nocy ku kresowi przeznaczenia w pyle i nicości. W sali rzępoliły skrzypki, tancerze szurali i tupali nogami. Na ulicy mężczyźni szukali małej dziewczynki, której niedźwiedzia zastrzelono, bo zaginęła. Chodzili z latarniami i pochodniami po ciemnych podwórkach, nawołując ją po imieniu.

Ruszył po kładce do wychodka. Stanął przed wejściem, słuchając niknących głosów, i znów spojrzał na ciche tory gwiazd, które zgasły nad ciemnymi wzgórzami. A potem otworzył drzwi z nieheblowanych desek i wszedł do środka.

Na sedesie siedział sędzia. Był nagi. Podniósł się z uśmiechem i zamknął go w uścisku ramion, tuląc do ogromnego strasznego cielska i opuszczając drewnianą zapadkę w drzwiach za jego plecami.

W saloonie dwaj mężczyźni szukali właściciela niedźwiedzia, bo chcieli kupić jego futro. Zwierzę leżało na scenie w ogromnej kałuży krwi. Pogasły wszystkie świece oprócz jednej, która skwierczała nieśmiało łojem jak lampka wotywna. W tancbudzie młody mężczyzna dołączył do skrzypka, wystukując metrum parą łyżek między kolanami. Kurwy pląsały półnagie, niektóre z obnażonymi piersiami. Na błotnistym podwórku za domem dwaj mężczyźni szli po deskach do wychodka. Trzeci stał obok, sikając w błoto.

Jest tam kto?, spytał pierwszy.

Mężczyzna załatwiający potrzebę nie podniósł wzroku. Na waszym miejscu bym tam nie właził, powiedział.

Jest tam kto?

Ja bym nie właził.

Wyprostował się, zapiął spodnie, wyminął ich i ruszył w stronę świateł. Pierwszy mężczyzna popatrzył za nim, a potem otworzył drzwi do wychodka.

O Boże przenajświętszy, powiedział.

Co? Co jest?

Milczał. Wyminął drugiego i poszedł z powrotem do budynku. Tamten popatrzył za nim. A potem otworzył drzwi i zajrzał do środka.

W saloonie ułożono niedźwiedzia na płachcie zdjętej z wozu i skrzykiwano chętnych do pomocy przy wynoszeniu. Na zapleczu dym z cygar krążył wokół lamp jak złowroga mgła, a mężczyźni licytowali i rozdawali karty wśród niskich pomruków.

W tańcach nastąpiła przerwa i do skrzypka na scenie dołączył drugi. Zaczęli obaj szarpać palcami struny, obracając małe drewniane kołeczki, aż w końcu byli usatysfakcjonowani. Wielu tancerzy zataczało się pijanych po sali, niektórzy zrzucili koszule i kurtki i stali teraz z nagimi torsami, spoceni, choć w środku było na tyle zimno, że parowały oddechy. Na podest weszła olbrzymia kurwa i zaczęła klaskać, dopominając się pijackim głosem o muzykę. Miała na sobie tylko męskie kalesony, kilka jej sióstr także ubranych było w rzeczy, które wyglądały jak zdobyczne trofea – kapelusze, portki i niebieskie kawaleryjskie kurtki z sukna o ukośnym splocie. Gdy muzykanci zarzępolili, ze wszystkich gardeł dobył się radosny okrzyk, do przodu wysunął się wodzirej i zapowiedział taniec, a tancerze zaczęli tupać, pohukiwać i słaniać się jeden na drugiego.

I tańczą, podłoga z desek dudni pod obcasami, skrzypkowie szczerzą się odrażająco znad pochylonych instrumentów. Nad nimi wszystkimi góruje tańczący nago sędzia, szybko i żwawo poruszając małymi stopami, teraz przyspieszając kroku, kłaniając się damom, ogromny i bezwłosy niczym olbrzymi noworodek. Mówi, że nigdy nie śpi. Że nigdy nie umrze. Dyga przed skrzypkami, pląsa do tyłu, odrzuca głowę, parska głębokim gardłowym śmiechem i jest wielkim ulubieńcem, ten sędzia. Wachluje się kapeluszem, a księżycowa kopuła jego czaszki sunie blada pod światłami, on zaś obraca się, przejmuje skrzypki, wiruje w piruecie, wykonuje jedno pas, dwa pas, tańcząc i grając jednocześnie. Ma lekkie, zwinne stopy. Nigdy nie śpi. Mówi, że nigdy nie umrze. Tańczy w świetle i cieniu i jest wielkim ulubieńcem. Nigdy nie śpi, ten sędzia. Tańczy i tańczy. Mówi, że nigdy nie umrze.

EPILOG

O świcie przez równinę podąża człowiek odmierzający swą wędrówkę otworami robionymi w ziemi. Używa dwuręcznego narzędzia, które wbija w grunt, rozpalając stalą kamień w otworze, otwór za otworem, wzniecając ogień, który umieścił tam Bóg. Przez równinę za jego plecami suną wędrowcy w poszukiwaniu kości i ci, którzy kości nie szukają, idą z ociąganiem, jak mechanizmy, których ruchy kontrolowane są za pomocą wychwytu z dźwignią spoczynku, aż można odnieść wrażenie, że powściąga ich roztropność albo namysł pozbawiony wszelkiej wewnętrznej jakości, i w trakcie wędrówki przecinają jeden za drugim ten szlak otworów, który biegnie do samej krawędzi widocznego świata i wydaje się nie tyle dążeniem do ciągłości, ile sprawdzianem pewnej zasady, uprawomocnieniem następstwa i przyczynowości, jakby każdy idealnie okrągły otwór zawdzięczał swoje istnienie temu, który go poprzedza na tej prerii pełnej kości, ich zbieraczy i tych, co nie zbierają. Roznieca ogień w otworze i wyciąga stal. A potem ruszają znowu.

Cormac McCarthy

***