Jednak chyba nie jesteśmy pierwszymi paniami w tym domu, które chciały cię zwieść.
Chłopiec uśmiechnął się z zażenowaniem.
— No, to by się zgadzało. Kiedy przychodzą tu jej przyjaciół ki, kłamstwa latają w powietrzu jak muchy.
— Czasami z grzeczności można darować niewinne kłamstewko.
— Sam bym tego lepiej nie ujął — wtrącił guwerner. — Panicz jest taki młody…
— Przecież widzą — warknął Roy, znowu zirytowany. — Więc może zechcecie panie wejść i wypić… na przykład lemoniadę?
— Ach, wspaniale. Jednak zanim przyjmiemy pańskie łaskawe zaproszenie… Słyszę, że na imię ma pan Roy, lecz nie znamy pańskiego nazwiska.
— Nazwisko wzięliśmy od naszych upraw. Roy Cottoner, a mój ojciec to Abner Cottoner[2]. Imię ma po generale z Biblii.
— Po francusku pańskie imię oznacza „król”.
— Wiem — burknął Roy, znowu zirytowany. Wyglądał na porywczego chłopca.
Zaprosił je do domu. Maria nie miała pojęcia, jak należy się zachować — pierwsza powinna iść mama czy ona? — ale doszły do wniosku, że Roy też tego nie wie, a zresztą już je uznał za oszustki, więc parę wykroczeń przeciwko etykiecie nie zaszkodzi.
— Jeśli można… — odezwała się do chłopca.
Roy odwrócił się i przystanął.
— Naszym niewolnikom chce się pić. Czy…
Roześmiał się lekceważąco.
— Ach tak. Stary Bart, nasz służący, zaprowadzi ich do cysterny.
Rzeczywiście, czarnoskóry staruszek już szedł w stronę Arthura Stuarta i La Tii. Maria pomyślała, że chciałaby mieć więcej zaufania do talentu Arthura Stuarta. Cóż, Alvin mu ufał, więc czy ona mogła podważać to zaufanie?
W salonie Roy zaproponował, by usiadły. Odwrócił się do guwernera.
— Proszę powiedzieć Petunii, że mamy ochotę na lemoniadę.
Guwerner był dotknięty do żywego.
— Nie jestem służącym.
— Więc co, mam iść sam?
Maria pomyślała, że na ile zna się na dobrych manierach, naprawdę powinien to zrobić, ale guwerner tylko zgrzytnął zębami i wyszedł. Ulżyło jej.
Roy stanął w drzwiach, przybierając dziwną, sztywną pozę. Maria podejrzewała, że naśladuje ojca. U dorosłego mężczyzny ta poza wydawałaby się niewymuszona i elegancka.
— Tak jak pan odgadł — odezwała się — przyszłyśmy prosić o pomoc.
— Ojca nie ma — odparł Roy. — Nie mam pieniędzy.
— Nie potrzebujemy pieniędzy. Chciałybyśmy wprowadzić na wasze ziemie dużą grupę ludzi, nakarmić ich waszymi zapasami i przenocować.
Roy zmrużył oczy i porzucił wystudiowaną pozę.
— Więc to wy przeszliście Pontchartrain.
— W rzeczy samej. Jest nas pięć tysięcy i wolelibyśmy przyjąć pomoc ofiarowaną dobrowolnie. Jednak jeśli będziemy musieli, weźmiemy sobie to, czego nam potrzeba. Są z nami setki głodnych dzieci, musimy je nakarmić.
— Wynocha z mojego domu!
— Jesteś młody — po raz pierwszy odezwała się matka Marii. — Nie wiesz, że godność polega na tym, by udawać, iż pragniesz te go, czemu nie możesz zapobiec.
— Niech tylko mój ojciec wróci, powystrzela was jak psy!
— Roy! — Od strony korytarza dobiegł słaby głos i w progu stanęła krucha kobieta, słaba i rozczochrana, jakby się właśnie obudziła, w szlafroku narzuconym na ramiona. — Roy, w tym domu zachowujemy się uprzejmie.
— One uciekły z Barcy, mamo! Chcą nam zabrać jedzenie i różne rzeczy.
— To jeszcze nie powód, żeby zachowywać się niegrzecznie.
Jestem Ruth Cottoner, pani tego domu. Proszę wybaczyć moje mu synowi grubiaństwo.
— Nie powinnaś za mnie przepraszać, mamo! To złodziejki i kłamczuchy!
— Gdybym nie była tak chora, wychowałabym go lepiej — westchnęła Ruth ze smutkiem.
Uniosła muszkiet, który trzymała za sobą. Wycelowała go prosto w Rien i pociągnęła za spust, zanim Maria zdążyła krzyknąć. Proch syknął i zaiskrzył, z lufy wysypała się garstka śrucin.
— Dziwne — powiedziała Ruth. — Mój mąż powiedział, że jest nabity i gotowy do strzału.
Za jej plecami pojawił się Arthur Stuart.
— Był — rzekł. — Ale czasami broń bywa nieposłuszna.
Ruth odwróciła się w jego stronę. Po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się strach.
— Czyim jesteś niewolnikiem? Co robisz w moim domu?
— Nie jestem niewolnikiem żadnego człowieka. Jestem kimś, kto nie lubi, gdy celuje się z muszkietu do jego przyjaciół.
Obok niego stanęła La Tia.
— Pani, odłóż fuzję i siadaj. — Niosła tacę, na której stał dzbanek lemoniady i sześć szklanek. — Porozmawiamy sobie.
— Zostawcie moją matkę w spokoju! — krzyknął Roy i zrobił ruch, jakby chciał się rzucić na La Tię, lecz Arthur Stuart chwycił go za ręce i przytrzymał.
— Umrzesz za to, że podniosłeś rękę na mojego syna — powie działa Ruth.
— Wszyscy kiedyś umrzemy — zauważył Arthur Stuart. — Słyszeliście, co powiedziała ta dama. Siadajcie.
— Wdarliście się do mojego domu.
— To nie dom — oznajmił Arthur Stuart. — To więzienie, w którym trzyma się wbrew ich woli sześćdziesięciu Czarnych. Pani ich więzi i za tę zbrodnię zasługuje pani na straszną karę. Ale nie przyszliśmy tu, by kogoś karać, więc myśli o karze proszę zachować dla siebie. A teraz siadać!
Usiadła. Arthur pchnął Roya na krzesło. La Tia postawiła tacę na małym stoliku i zaczęła napełniać szklanki lemoniadą.
— Ktoś zamknął wszystkich Czarnych w chatach — powiedziała. — Taki upał, to niedobrze.
— Więc ich wypuściłem — dodał Arthur. — Teraz gaszą pragnienie przy studni, ale wkrótce pomogą naszej grupie rozlokować się na waszych trawnikach i w stodołach. Potem przyrządzą kolację na pięć tysięcy osób. Jak w Biblii, prawda?
— Nie mamy jedzenia dla tak wielu osób! — krzyknęła Ruth.
— Jeśli nie, skorzystamy z gościnności waszych sąsiadów.
— Mój mąż może wrócić w każdej chwili!
— Będziemy go wypatrywać. Proszę się nie lękać, nie pozwoli my, żeby przypadkiem kogoś postrzelił.
Maria z mimowolnym podziwem obserwowała jego spokój. Zachowywał się, jakby ta sytuacja sprawiała mu przyjemność. A jednak nie był złośliwy.
— Mój mąż zorganizuje pościg! Każe was powiesić!
— Nawet kobiety i dzieci? — spytał łagodnie Arthur Stuart. — Bardzo niebezpieczny precedens. Na szczęście my nie jesteśmy mordercami, więc was nie powiesimy.
— Pan guwerner na pewno już pobiegł po pomoc — oznajmił Roy z zadowoleniem.
— Zakładam, że pan guwerner to ten biały mężczyzna o miękkim ciele, ten, który przeczytał więcej książek, niż potrafi zrozumieć?
Roy skinął głową.
— Stoi na podwórku ze spuszczonymi spodniami, a czarni analfabeci czytają mu Biblię. Zdaje się, że twierdził z wielkim naciskiem, iż Czarnych nie można nauczyć czytać, bo mają za małe mózgi, czy też przypieczone na słońcu. W tej chwili udowadniają mu, że się pomylił.
— Nie marnowaliście czasu — odezwała się Rien.
— Jestem chora. Umieram — powiedziała Ruth. — To okrucieństwo tak mnie traktować w ostatnich tygodniach życia!
Arthur spojrzał na nią z uśmiechem.
— A ile tygodni wolności zamierzała pani dać swoim niewolni kom, zanim umrą?
— Naszych niewolników traktujemy dobrze, też coś!
Jakby w odpowiedzi do pokoju wszedł stary Bart. Jego ruchy nie były już powolne. Szedł szybko, energicznie. Podszedł do Ruth i splunął jej na kolana. Roy poderwał się z krzesła, ale stary Bart uderzył go w twarz tak mocno, że chłopiec się przewrócił.