Выбрать главу

Nie potrafił nawet ocalić życia własnemu dziecku, nie umiał się uczyć języków tak jak Arthur Stuart ani widzieć ścieżek przyszłości tak jak Margaret, nie miał żadnych innych praktycznych talentów. Był tylko wędrownym kowalem, który przez najczystszy przypadek znalazł się w posiadaniu złotego pługa, noszonego w worku od pięciu lat. I po co?

Alvin nie miał pojęcia, dlaczego Bóg go wyróżnił, czyniąc go siódmym synem siódmego syna. Nieważne, jakie były boże plany; Alvin chyba wszystko zepsuł, bo nawet Niszczyciel przestał się nim interesować. Niegdyś, kiedy otaczali go wrogowie, potrafił być groźny. Teraz wrogowie go nie zauważali. Czy może być wyraźniejszy znak upadku?

W takim właśnie ponurym nastroju Alvin wjechał do Barcy; być może właśnie przez jego chmurną minę w dwóch pierwszych gospodach odmówiono im noclegu.

Kiedy dotarli do trzeciej, był już tak ponury, że nie silił się na uprzejmość.

— Jestem wędrownym kowalem z północy — powiedział — a ten chłopiec udaje mojego niewolnika, ale nim nie jest, jest wolny i niech mnie diabli, jeśli pozwolę mu spać na dole ze służącymi. Chcę pokoju z dwoma dobrymi łóżkami i godziwie za niego zapłacę, ale nie życzę sobie, żeby ktokolwiek traktował tego młodzieńca jak służącego.

Stojąca w drzwiach kobieta powiodła wzrokiem od Arthura Stuarta do niego.

— Jeśli tak mówiliście przy każdych drzwiach, dziwię się, że nie idzie za wami tłum z pałkami.

— Przeważnie proszę tylko o nocleg — wyjaśnił Alvin. — Ale mam zły humor.

— No, na przyszłość uważaj, co mówisz. Czysty przypadek albo kaprys losu sprawił, że znalazłeś się w odpowiednim miejscu.

Mam pokój z dwoma łóżkami, tak jak chciałeś, a w tym domu, gdzie niewolnictwo uważa się za obrazę boską, nikt nie będzie ci robił wyrzutów, że traktujesz tego młodzieńca jak równego sobie.

2. Wiewiórka i Łoś

Alvin wyciągnął rękę.

— Jestem Alvin Smith.

Kobieta uścisnęła mu dłoń.

— Słyszałam o pewnym Alvinie Smisie, którego żona Marga ret podróżuje tu i tam, siejąc postrach w sercach tych, którzy kochają kłamać.

— Przeraża także tych, który brzydzą się kłamstwem — odpowiedział Arthur Stuart.

— Co do mnie — odezwał się Alvin — mam do kłamstwa stosunek neutralny, gdyż wiem, że czasem prawda rani.

— Ja także nie jestem fanatyczką prawdomówności — przyznała kobieta. — Na przykład uważam, że każda dziewczynka powinna dorastać w niewzruszonym przekonaniu, że jest mądra i śliczna, a każdy chłopiec — że jest silny i dobry. Z doświadczenia wiem, iż drobne kłamstewko zwykle zmienia się w nadzieję, a jeśli się go nie porzuca, przeważnie staje się prawdą.

— Szkoda, że nie wiedziałem tego piętnaście lat temu — po wiedział Alvin. — Teraz z obecnym tu młodzieńcem niewiele da się już zdziałać.

— Przecież jestem śliczny — zdziwił się Arthur Stuart. — Na tym świecie to wystarczy.

— Teraz rozumiesz? — zwrócił się Alvin do kobiety.

— Jeśli ty jesteś mężem Margaret Larner — odparła — to ten śliczny chłopczyk musi być jej bratem, Arthurem Stuartem, który — sądząc z wyglądu — jest zrodzony, by nosić koronę.

— Nie zrobiłbym kroku, żeby zostać królem — powiedział Arthur Stuart. — Choć gdyby przynieśli mi tron, mógłbym sobie przez jakiś czas posiedzieć.

Weszli do domu. Alvin trzymał swój worek, lecz Arthur bez oporów oddał kobiecie swoją torbę.

— Nie lubicie wchodzić po schodach? — spytała.

— Zawsze przebiegam sześć pięter przed śniadaniem, żeby być bliżej nieba, kiedy się modlę — wyznał Alvin.

Spojrzała na niego przenikliwie.

— Nie wiedziałam, że modlitwa jest ci tak bliska.

Alvin zawstydził się. Jego beztroski żart najwyraźniej ją uraził.

— Niegdyś się modliłem — powiedział. — Nie chciałem się wy razić bez szacunku, jeśli to dom ludzi wierzących.

— Tak.

— A mnie się wydaje — odezwał się Arthur Stuart — że to dom ludzi mówiących sobie „ty”, bo nie wiedzą, że istnieją imiona.

Roześmiała się.

— Miałam już tyle imion, że sama się w nich gubię. Tutejsi nazywają mnie Mamą Wiewiórką. I pomińmy przyczyny, dla których dostałam to imię. Nadał mi je mój mąż, kiedy postanowił być Papą Łosiem.

— Zawsze dobrze jest zasłużyć na gościnność wiewiórki i łosia — powiedział Alvin — choć pierwszy raz zdarza mi się to pod dachem.

— Tu nie ma żadnej gościnności — odparła Mama Wiewiórka. — Płacicie za nią, i to niemało. Mamy mnóstwo gąb do wykarmienia.

Dopiero na drugim piętrze przekonali się, o co jej chodziło. W wielkim pokoju o oknach ciągnących się wzdłuż jednej ściany stał krępy, ciemnowłosy mężczyzna z wyrazem udręczonej cierpliwości na twarzy. Przed nim na czterech rzędach ławek siedziało ramię w ramię trzydzieścioro pięcioro dzieci, od pięciu do dwunastu lat. Mniej więcej jedna czwarta miała czarną skórę, parę czerwoną, niektórzy byli biali z domieszką krwi francuskiej, hiszpańskiej lub angielskiej, lecz ponad połowa stanowiła mieszankę tak wielu ras, że trudno było odgadnąć, której z nich nie reprezentowali ich przodkowie.

Mama Wiewiórka bezgłośnie wymówiła: „Papa Łoś”, wskazując na mężczyznę.

Dopiero kiedy jej mąż zrobił krok, który zakołysał nim niczym wicher łodzią, Alvin zauważył, że jego prawa stopa jest okaleczona. Żaden but by na nią nie pasował, dlatego okryto ją onucą i przewiązano rzemieniami razem z grubą podeszwą. Ale mężczyzna nie okazywał zażenowania ani bólu, a dzieci nie śmiały się z niego. Albo miały niewiarygodnie dobry charakter, albo Papa Łoś był człowiekiem niewzruszonej godności.

Dzieci czytały słowa na tabliczce. Mężczyzna wypisywał cztery, pięć wyrazów, podnosił tabliczkę wysoko, by wszyscy je widzieli, po czym wskazywał ucznia. Ten wstawał i bezgłośnie wymawiał każde słowo. Papa Łoś kiwał lub kręcił głową, po czym wskazywał następne dziecko. W ciszy klaskanie języka i odgłos stykających się ze sobą warg brzmiały dziwnie głośno.

Obecnie na tabliczce widniało: „umiar”, „razem”, „spokojny” i „zagrożenie”. Alvin poczuł, że słowa same układają się w jego głowie w pieśń lub wiersz. Każde z nich jakby stanowiło jego własność. Oczywiście miało to coś wspólnego z tym, że pierwsze słowo oznaczało także imię jego ukochanego starszego brata.[1]

„Razem” — właśnie o tym marzył: o zebraniu ludzi, których nauczyłby Stwarzania, by mogli razem pracować. Ale rozstał się ze społecznością Stwórców w Vigor Kościele, ponieważ nie potrafił znieść, że jest tak nieudolny jako nauczyciel. Spokojny — taki powinien się stać, tego potrzebował najbardziej. A „zagrożenie”? Czekało na niego zawsze, gdziekolwiek się udał.

Mama Wiewiórka zaprowadziła ich na poddasze o ukośnym suficie.

— W upalne dni jest tu gorąco jak w piecu — powiedziała. — A w zimie lodowato, ale deszcz nie pada na głowę, co w tych stronach wiele znaczy, a łóżka i pościel są czyste. Podłogi zamiata się raz w tygodniu… albo częściej, jeśli potraficie się posługiwać miotłą.

— Niegdyś zabijałem nią pająki — rzekł Alvin.

— W tym domu nie zabijamy żywych stworzeń — ostrzegła Mama Wiewiórka.

вернуться

1

Measure (ang.) — umiar.