— Tego od ciebie nie mogę chcieć, abyś mi przeciw tym ludziom pomagał, z którymi pod jedną chorągwią służyłeś, przeto[1014] jesteś wolny i jedź, gdzie chcesz.
— Nie mogę ci teraz mieczem przeciw czci mojej rycerskiej pomagać — odparł de Lorche — ale co do wolności, to też nie. Zostaję twoim jeńcem na słowo i stawię się na wezwanie, dokąd każesz. A ty w razie jakowejś przygody pamiętaj, że za mnie każdego jeńca Zakon wymieni, gdyż nie tylko z możnego, lecz i zasłużonego Krzyżakom rodu pochodzę.
I poczęli się żegnać, położywszy sobie wedle zwyczaju dłonie na ramionach i całując się w policzki, przy czym de Lorche rzekł:
— Pojadę do Malborga albo na dwór mazowiecki, abyś wiedział, że jeśli nie tu, to tam mnie znajdziesz. Poseł twój niech mi jeno powie dwa słowa: Lotaryngia-Geldria[1015]!
— Dobrze — odpowiedział Zbyszko. — Pójdę jeszcze do Skirwoiłły, by ci dał znak, któren[1016] Żmujdzini szanują.
Po czym udał się do Skirwoiłły. Stary wódz dał znak i nie czynił żadnych trudności co do odjazdu, wiedział bowiem, o co chodzi, lubił Zbyszka, był mu wdzięczny za ostatnią bitwę i przy tym nie miał żadnego prawa zatrzymywać rycerza, który należał do innego kraju, a przyszedł tylko z własnej ochoty. Więc dziękując za znaczną usługę, jaką oddał, opatrzył[1017] go żywnością, która w opustoszałym kraju przydać się mogła i pożegnał życzeniem, aby kiedyś w życiu mogli się jeszcze napotkać w jakiejś wielkiej i ostatecznej z Krzyżakami rozprawie. Temu zaś śpieszno było, albowiem trawiła go jakby gorączka. Ale przyszedłszy do pocztu, zastał wszystko gotowe, a między ludźmi i stryja Maćka już na koniu, uzbrojonego w kolczugę[1018] i w hełmie na głowie. Więc zbliżywszy się do niego, rzekł:
— To i wy ruszacie ze mną?
— A zaś co mam robić? — spytał nieco opryskliwie Maćko.
Na to Zbyszko nie odrzekł nic, pocałował tylko zbrojną prawicę stryja, po czym siadł na koń i ruszyli.
Sanderus jechał z nimi. Drogę aż do pobojowiska wiedzieli dobrze, ale dalej on miał być przewodnikiem. Liczyli też i na to, że jeśli napotkają gdzie w lasach chłopów miejscowych, to ci, jako nienawidzący swych panów krzyżackich, pomogą im w tropieniu starego komtura i owego Arnolda von Baden, o którego nadludzkiej mocy i męstwie tyle Sanderus opowiadał.
Rozdział dwudziesty drugi
Do pobojowiska, na którym Skirwoiłło wyciął Niemców, droga była łatwa, bo znajoma. Dotarli też do niego rychło, ale przejechali je pośpiesznie z przyczyny nieznośnego zaduchu, jaki wydawały nie pogrzebione[1019] ciała. Przejeżdżając, spędzili prócz wilków ogromne stada wron, kruków i kawek, po czym jęli[1020] szukać na szlaku śladów. Jakkolwiek przeszedł tą drogą poprzednio cały oddział, jednakże doświadczony Maćko znalazł bez trudu na stratowanej ziemi wyciski[1021] olbrzymich kopyt idące w kierunku powrotnym, i tak począł mniej biegłej w wojennych sprawach młodzieży rzecz objaśniać:
— Szczęście, iż od bitwy nie było deszczu. Baczcie[1022] jeno[1023]: koń Arnoldów[1024], jako niosący męża nad miarę wielkiego, musiał też być ogromny, a i to łacno[1025] wymiarkować, że cwałując w ucieczce, mocniej nogami bił w ziemię niż idąc powoli w tamtą stronę, a przeto i większe powybijał doły. Patrz, któren[1026] masz oczy, jako na wilgotnych miejscach znać podkowy! Da Bóg, wyślakujemy[1027] psubratów godnie[1028], byle przedtem gdzie za murami ochrony nie znaleźli.
— Sanderus mówił — odpowiedział Zbyszko — że nie masz[1029] tu w pobliżu zamków, i tak to jest, gdyż kraj ten świeżo Krzyżacy zajęli i nie zdążyli się w nim pobudować. Gdzie im się schronić? Chłopi, którzy tu mieszkali, są w obozie u Skirwoiłły, bo to ten sam lud, co i Żmujdzini… Wsie, jako mówił Sanderus, sami Niemcy popalili, a baby z dziećmi w głębiach borowych zatajone[1030]. Byle koni nie żałować, to ich dognamy.
— Koni trzeba żałować, bo choćby się nam i udało, to potem w nich zbawienie nasze — rzekł Maćko.
— Rycerz Arnold — wtrącił Sanderus — był w bitwie kiścieniem[1031] po plecach uderzon. Nie zważał na to, z początku bił się i zabijał, ale później musiało go rozebrać, bo tak zawsze bywa, że zrazu nic, a potem boli. Z tej przyczyny nie lża im[1032] zbyt prędko umykać, a może trzeba będzie i wypoczywać.
— A ludzi, mówiłeś, nie ma przy nich nijakich? — zapytał Maćko.
— Jest dwóch, którzy między siodłami kolebkę wiozą, a prócz nich rycerz Arnold i stary komtur[1033]. Była spora garść i innych, ale tych Żmujdzini dognawszy, pozabijali.
— Tak ma być — rzekł Zbyszko — że tych ludzi, co przy kolebce, nasi pachołkowie powiążą, wy, stryjku, chycicie starego Zygfryda, a ja na Arnolda uderzę.
— No! — odpowiedział Maćko — jużci, Zygfrydowi poradzę, bo za łaską Pana Jezusową moc w kościach żywie[1034]! Ale ty sobie zbyt nie dufaj[1035], bo tamten ma być wielkolud!
— Owa! obaczym! — odparł Zbyszko.
— Krzepkiś jest, tego nie przeczę, ale przecie są tężsi od ciebie. Zaliś to zabaczył[1036] o tych naszych rycerzach, którycheśmy w Krakowie widzieli? A panu Powale z Taczewa[1037] dałbyś rady? a panu Paszkowi Złodziejowi z Biskupic[1038], a tym bardziej Zawiszy Czarnemu[1039]? co? Nie pusz zbytnio i bacz, o co chodzi.
— Rotgier był też nie ułomek[1040] — mruknął Zbyszko.
— A dla mnie znajdzie się robota? — spytał Czech.
Lecz nie otrzymał odpowiedzi, gdyż myśl Maćka była zajęta czym innym.
— Jeśli nam Bóg pobłogosławi — rzekł — to byle się potem do puszcz mazowieckich dostać! Tam już będziemy przezpieczni[1041] i raz się wszystko skończy.
Lecz po chwili westchnął, pomyślawszy zapewne, że i wówczas jeszcze nie wszystko się skończy, trzeba bowiem będzie coś zrobić z nieszczęsną Jagienką.
— Hej! — mruknął — dziwne są wyroki boskie. Nieraz ja o tym myślę, czemu też to nie przypadło na cię spokojnie się ożenić, a mnie spokojnie przy was siedzieć… Bo przecie najczęściej tak bywa — i śród wszystkiej ślachty w naszym królestwie my jedni tylko włóczym się ot po różnych krajach i wertepach, miast [1042]doma gospodarzyć po bożemu.
— Ano! prawda jest, ale wola boska!—odpowiedział Zbyszko.
I czas jakiś jechali w milczeniu, po czym znów stary rycerz zwrócił się do synowca:
— Ufasz ty temu powsinodze[1043]? Co to za jeden?
— Człek jest lekki i może nicpoń, ale dla mnie okrutnie życzliwy i zdrady się od niego nie boję.
— Jeśli tak, niechże jedzie naprzód, bo jeśli ich zgoni, tedy[1044] się nie spłoszą. Powie im, że z niewoli uciekł, czemu łacno[1045] uwierzą. Lepiej tak będzie, bo gdyby nas z dala ujrzeli, to alboby zdołali się gdzie zataić[1046], albo obronę przygotować.