– Dyktował ci mi ją – rzekł – tej nocy, której do Szczytna ruszył. No – i nie spodziewał się wrócić.
– A czemuście nie mówili nic?
– Nie mówiłem nic, bo mi pod tajemnicą spowiedzi wyznał, co chce czynić. Wieczny odpoczynek racz mu dać Panie, a światłość wiekuista niech mu świeci...
– Nie mówcie za niego pacierza. Żyw jeszcze. Wiem to ze słów Krzyżaka Rotgiera, z którym potykałem się na dworze księcia. Był między nami sąd Boży i zabiłem go.
– Tym bardziej Jurand nie wróci... Chybaby moc Boża!...
– Jadę z tym oto rycerzem, aby go z ich rąk wyrwać.
– To nie znasz widać krzyżackich rąk; jać je znam, gdyż nim mnie Jurand w Spychowie przygarnął, byłem piętnaście roków[1925] księdzem w ich kraju. Jeden Bóg może Juranda ratować.
– I może też nam pomóc.
– Amen.
Po czym rozwinął dokument i jął go czytać. Jurand zapisywał wszystkie swe ziemie i całą majętność Danusi i jej potomstwu, w razie zaś bezpotomnej śmierci tejże, jej mężowi, Zbyszkowi z Bogdańca. W końcu polecał tę swoją wolę opiece książęcej: „by zaś jeśliby co nie było wedle[1926] prawa, łaska książęca w prawo zmieniła”. Koniec ów dodany był dlatego, że ksiądz Kaleb znał się tylko na prawie kanonicznym[1927], a sam Jurand, zajęty wyłącznie wojną, tylko na rycerskim. Po odczytaniu dokumentu Zbyszkowi ksiądz odczytał go starszym[1928] ludziom załogi spychowskiej, którzy uznali zaraz młodego rycerza jako dziedzica i przyrzekli mu posłuszeństwo.
Myśleli też, że Zbyszko wnet ich poprowadzi na ratunek staremu panu, i radowali się, albowiem w piersiach ich biły serca srogie i łakome na wojnę, a do Juranda przywiązane. Toteż smutek ogarnął ich wielki, gdy dowiedzieli się, że zostaną w domu i że pan z małym jeno pocztem uda się do Malborga, i nie na wojnę, lecz na skargę. Dzielił ten ich smutek Czech Głowacz, choć z drugiej strony rad był z tak znacznego pomnożenia Zbyszkowego dobra.
– Hej! komu by była uciecha – rzekł – to staremu panu z Bogdańca! I umiałby też on tu rządzić! Co tam Bogdaniec w porównaniu z taką dziedziną[1929]!
A Zbyszka zdjęła w tej chwili nagła tęsknota do stryjca, taka, jaka zdejmowała go często, zwłaszcza zaś w trudnych i ciężkich wypadkach życia, więc zwróciwszy się do giermka, rzekł bez namysłu:
– Co masz tu po próżnicy[1930] siedzieć!>Jedź do Bogdańca, list powieziesz.
– Jeśli nie mam z waszą miłością iść, to już wolałbym tam jechać! – odrzekł uradowany pacholik.
– Wołaj mi księdza Kaleba, niech wypisze jako się patrzy wszystko, co tu było, a stryjcowi odczyta list proboszcz z Krześni albo-li też opat[1931], jeśli jest w Zgorzelicach.
Lecz powiedziawszy to, uderzył się dłonią po młodych wąsiętach i dodał, mówiąc jakby sam do siebie:
– Ba! opat!...
I zaraz przed oczyma przesunęła mu się Jagienka – modrooka, ciemnowłosa, hoża[1932] jak łania, a ze łzami na rzęsach! Uczyniło mu się kłopotliwie i przez czas jakiś tarł ręką czoło, lecz wreszcie rzekł:
– Jużci, będzie ci smutno, dziewczyno, ale nie gorzej niźli mnie.
Tymczasem nadszedł ksiądz Kaleb i zaraz zasiadł do pisania. Zbyszko dyktował mu obszernie wszystko, co się zdarzyło od chwili, gdy przybył do leśnego dworca. Nic nie zataił, gdyż wiedział, że stary Maćko, gdy się dobrze w tych sprawach rozpatrzy[1933], to w końcu będzie rad[1934]. Bogdańca istotnie ani porównać ze Spychowem, który był włością[1935] obszerną i bogatą, a Zbyszko wiedział, że Maćkowi okrutnie zawsze o takie rzeczy chodziło.
Lecz gdy po długich mozołach[1936] list był napisany i pieczęcią zamknięty, zawołał znów Zbyszko giermka i wręczył mu go, mówiąc:
– A może ze stryjcem tu wrócisz, z czego wielce bym był rad.
Lecz Czech miał twarz także jakby zakłopotaną; marudził, z nogi na nogę przestępował i nie odchodził, póki młody rycerz nie ozwał się:
– Masz-li co jeszcze powiedzieć, to mów.
– Chciałbym, wasza miłość... – odrzekł Czech – chciałbym ot! jeszcze zapytać, jako tam mam ludziom rozpowiadać?
– Jakim ludziom?
– Niby, nie w Bogdańcu, ale w okolicy... Bo się też z pewnością będą chcieli dowiedzieć.
Na to Zbyszko, który postanowił już nic nie ukrywać, spojrzał na niego bystro i rzekł:
– Tobie nie o ludzi chodzi, jeno o Jagienkę ze Zgorzelic.
A Czech spłonął[1937], potem przybladł nieco i odpowiedział:
– O nią, panie.
– A skąd wiesz, czy się tam nie wydała za Cztana z Rogowa albo za Wilka z Brzozowej?
– Panienka nie wydała się za niego – odrzekł stanowczo giermek.
– Mógł jej opat rozkazać.
– Opat panienki słucha, nie ona jego.
– To czegóż chcesz? Powiadaj prawdę tak jej, jak wszystkim.
Czech skłonił się i odszedł nieco zły.
– Daj Bóg – mówił sobie, myśląc o Zbyszku – by cię zapomniała. Daj jej Bóg jeszcze lepszego niż ty. Ale jeślić nie zapomniała, to też jej rzekę, żeś żeniaty[1938], ale bez niewiasty i że bogdaj owdowiejesz, nim do łożnicy wstąpisz.
Giermek przywiązał się był jednak do Zbyszka, litował się i nad Danusią, ale Jagienkę miłował nad wszystko w świecie i od czasu, jak się przed ostatnią bitką w Ciechanowie dowiedział o małżeństwie Zbyszkowym, nosił ból i gorycz w sercu.
– Bogdaj, że wprzód[1939] owdowiejesz! – powtórzył.
Lecz następnie inne, widocznie słodsze myśli poczęły mu przychodzić do głowy, gdyż schodząc ku koniom, mówił:
– Chwała Bogu, że jej choć nogi obejmę.
Tymczasem Zbyszko rwał się do drogi, gdyż trawiła go gorączka – i o ile z konieczności nie musiał zajmować się innymi sprawami, o tyle znosił po prostu męki, myśląc bez ustanku o Danusi i Jurandzie. Trzeba było jednak zostać w Spychowie chociaż na jeden nocleg, choćby dla[1940] pana de Lorche i dla przygotowań, których tak długa podróż wymagała. Sam był wreszcie utrudzon nad wszelką miarę walką, czuwaniem, drogą, bezsennością, zmartwieniem. Gdy więc noc uczyniła się bardzo późna, rzucił się na twarde Jurandowe łoże w nadziei, że choć krótki sen go nawiedzi. Lecz nim zasnął, zapukał do niego Sanderus i skłoniwszy się, rzekł:
– Panie, ocaliliście mnie od śmierci i dobrze mi było przy was, jako dawno przedtem nie bywało. Bóg wam dał teraz włość wielką, żeście jeszcze bogatsi niż wprzódy[1941], a i skarbiec spychowski niepusty. Dajcie mi, panie, trzos jaki taki, a ja pójdę do Prus od zamku do zamku i choć mi tam nie bardzo bezpieczno, może wam usłużę.
Zbyszko, który chciał go w pierwszej chwili wyrzucić z izby, zastanowił się nad tymi słowami i po chwili, wydobywszy ze stojącej wedle łoża podróżnej kalety[1942]spory worek, rzucił mu go i rzekł:
– Masz, idź! Jeśliś szelma [1943]– odrwisz[1944], jeśliś uczciwy – usłużysz.