– Chodziły słuchy – rzekł Czech – że go mękami zmożyli, ale poniektóry i wierzyć nie chciał, by zaś chrześcijanie tak mieli postąpić z pasowanym rycerzem, który też świętego Jerzego ma za patrona.
– Bóg dał, że go Zbyszko choć w części pomścił. No, ale patrzcie, jakowa jest między nami a nimi różnica. Prawda! Z czterech psubratów trzech już legło – ale w bitwie legli i nikt żadnemu języka w niewoli nie obrzezał[2338] ani też oczu nie wyłuskiwał.
– Bóg ich pokarze – rzekła Jagienka.
Lecz Maćko zwrócił się do Czecha:
– A tyś jak go uznał[2339]?
– Zrazum go też nie uznał, chociażem go później, panie, od was widział.
Ale mi coś tam chodziło po głowie i im więcej mu się przypatrywałem, tym więcej chodziło... Ba! brody nie miał ni białych włosów, możny był pan a potężny; jakoże go było w takim dziadzie uznać! Ale gdy panienka rzekła, że jedziem do Szczytna, a on wyć począł, zaraz mi się oczy otwarły.
Maćko zamyślił się.
– Ze Spychowa trzeba by go księciu zawieść, który przecież takiej krzywdy znacznemu człowiekowi wyrządzonej płazem puścić nie może.
– Wyprą się, panie; porwali mu zdradą dziecko i wyparli się[2340], a o panu ze Spychowa powiedzą, że w bitwie i język, i rękę, i oczy utracił.
– Słusznie – rzekł Maćko. – Toćże oni i samego księcia[2341] swego czasu porwali. Nie może on z nimi wojować, bo nie podoła, chybaby mu nasz król pomógł. Gadają ludzie i gadają o wielkiej wojnie, a tu ani małej nie ma.
– Jest z księciem Witoldem[2342].
– Chwalić Boga, że choć ten ich za nic ma... Hej! Kniaź[2343] Witold to mi kniaź! A chytrością go też nie zmogą[2344], bo on jeden chytrzejszy niż oni wszyscy razem. Bywało, przycisną go, psiajuchy, tak, że zguba nad nim jako miecz nad głową, a on się jako wąż wyśliźnie i zaraz ich ukąsi... Strzeż go się, gdy cię bije, ale bardziej się strzeż, gdy cię głaszcze.
– Takiż on jest ze wszystkimi?
– Nie ze wszystkimi, jeno z Krzyżaki. Z innymi dobry i hojny kniaź!
Tu zamyślił się Maćko, jakby chcąc lepiej sobie Witolda przypomnieć.
– Całkiem to inny człowiek niż tutejsi książęta – rzekł wreszcie. – Powinien był Zbyszko do niego się udać, bo i pod nim, i przez niego najwięcej można przeciw Krzyżakom wskórać.
Po chwili zaś dodał:
– Kto wie, czy się tam jeszcze obaj nie znajdziem, gdyż tam i pomstę można mieć najsłuszniejszą.
Potem znów mówili o Jurandzie, o jego nieszczęsnym losie i niewypowiedzianych krzywdach, jakich od Krzyżaków doznał, którzy naprzód bez żadnej przyczyny zamordowali mu umiłowaną żonę, a potem zemstą płacąc za zemstę, porwali dziecko – i samego umęczyli tak okrutnymi mękami, że i Tatarzy nie umieliby lepszych obmyślić. Maćko i Czech zgrzytali zębami na myśl, że nawet i w wypuszczeniu go na wolność było nowe wyrachowane okrucieństwo. Stary rycerz obiecywał też sobie w duszy, że postara się wywiedzieć dobrze, jako to wszystko było, a potem zapłacić z nawiązką.
Na takich rozmowach i myślach schodziła im droga do Spychowa. Po dniu pogodnym nastała noc cicha, gwieździsta, więc nie zatrzymywali się nigdzie na nocleg, trzykrotnie tylko popaśli obficie konie, po ciemku jeszcze przejechali granicę i nad ranem stanęli pod wodzą najętego przewodnika na ziemi spychowskiej. Stary Tolima trzymał widocznie tam wszystko żelazną ręką, gdyż zaledwie zapuścili się w las, wyjechało naprzeciw dwóch zbrojnych pachołków, którzy jednak, widząc nie żadne wojsko, lecz niewielki poczet, nie tylko przepuścili ich bez pytania, ale przeprowadzili przez niedostępne dla nie znających miejscowości rozlewiska i moczary.
W gródku przyjęli gości Tolima i ksiądz Kaleb. Wieść, że pan przybył, przez zbożnych[2345] ludzi odwiezion, błyskawicą rozleciała się między załogą. Dopieroż gdy zobaczyli, jakim wyszedł z rąk krzyżackich – wybuchła taka burza gróźb i wściekłości, że gdyby w podziemiach spychowskich znajdował się jeszcze jaki Krzyżak, żadna moc ludzka nie zdołałaby go wybawić od strasznej śmierci.
Konni „parobje” chcieli i tak zaraz siadać na koń, skoczyć ku granicy, złapać co się da Niemców i głowy ich rzucić pod nogi panu, ale okiełznał[2346]tę ich chęć Maćko, który wiedział, że Niemcy siedzą po miasteczkach i gródkach, a wieśniacza ludność tej samej jest krwi, jeno że pod obcą przemocą[2347] żyje. Ale ani ów rozgwar, ani okrzyki, ani skrzypienie żurawi studziennych nie zdołały rozbudzić Juranda, którego z wozu przeniesiono na skórze niedźwiedziej do jego izby na łoże. Został przy nim ksiądz Kaleb, przyjaciel od dawnych lat, a tak jak rodzony[2348] kochający, który począł błagalną modlitwę, aby Zbawiciel świata wrócił nieszczęsnemu Jurandowi i oczy, i język, i rękę.
Znużeni drogą podróżni poszli też po spożyciu rannego posiłku na spoczynek. Maćko zbudził się dobrze już z południa i kazał pachołkowi przywołać do siebie Tolimę.
I wiedząc poprzednio od Czecha, że Jurand przed wyjazdem nakazał wszystkim posłuch dla Zbyszka i że mu dziedzinę na Spychowie przez usta księdza przekazał, rzekł do starego głosem zwierzchnika:
– Jam jest stryj waszego młodego pana i póki nie wróci, moje tu będą rządy.
Tolima schylił swą siwą głowę, nieco do głowy wilczej podobną, i otoczywszy dłonią ucho, zapytał:
– To wyście, panie, szlachetny rycerz z Bogdańca?
– Tak jest – odrzekł Maćko. – Skąd o mnie wiecie?
– Bo się tu was spodziewał i pytał o was młody pan, Zbyszko.
Usłyszawszy to, Maćko zerwał się na równe nogi i zapominając o swej powadze, zakrzyknął:
– Zbyszko w Spychowie?
– Był, panie; dwa dni temu wyjechał.
– Na miły Bóg! skąd przybył i dokąd pojechał?
– Przybył z Malborga, a po drodze był w Szczytnie, dokąd zaś wyjechał, nie powiadał.
– Nie powiadał?
– Może księdzu Kalebowi powiadał.
– Hej, mocny Boże! tośmy się zminęli! – mówił, uderzając się dłońmi po udach, Maćko.
Tolima zaś otoczył dłonią i drugie ucho:
– Jako powiadacie, panie?
– Gdzie jest ksiądz Kaleb?
– U pana starszego, przy łożu.
– Przyzwijcie go! Albo nie... Sam do niego pójdę.
– Przyzwę go! – rzekł stary.
I wyszedł. Lecz nim przyprowadził księdza, weszła Jagienka.
– Chodź tu! Wiesz, co jest! Dwa dni temu był tu Zbyszko.
A ona zmieniła się w jednej chwili na twarzy i nogi przybrane w obcisłe pasiaste nogawiczki[2349] zadrżały pod nią widocznie.
– Był i pojechał? – pytała z bijącym sercem. – Dokąd?
– Dwa dni temu, a dokąd, może ksiądz wie.
– Trzeba nam za nim! – rzekła stanowczym głosem.
Po chwili wszedł ksiądz Kaleb, który sądząc, że Maćko wzywa go po to, aby zapytać o Juranda, rzekł, uprzedzając pytanie:
– Śpi jeszcze.
– Słyszałem, że Zbyszko tu był? – zawołał Maćko.
– Był. Dwa dni temu wyjechał.
– Dokąd?
– Sam nie wiedział... Szukać... Pojechał ku granicy żmujdzkiej[2350], gdzie teraz wojna.
– Na miły Bóg, powiadajcie, ojcze, co o nim wiecie!
– Wiem tyle, ilem od niego słyszał. Był w Malborgu i możną[2351] tam opiekę pozyskał, bo brata mistrzowego, który jest pierwszym między nimi rycerzem. Z jego rozkazania wolno było szukać Zbyszkowi po wszystkich zamkach.
2341
2342
2350