– De Lorche! Z jednych rąk dostaliśmy pasy i ostrogi; znasz mnie też i wiesz, że cześć rycerska nad życie i szczęście mi milsza – przeto słuchaj, co ci pod przysięgą na świętego Jerzego powiem: wielu z tych ludzi nie od wczoraj przyjęło chrzest, a ci, którzy nie są jeszcze chrześcijanami, jak do zbawienia wyciągają ręce do Krzyża, ale zali wiesz, kto im przeszkody czyni, do zbawienia nie dopuszcza i chrztu broni[2707]?
Mazur przetłumaczył w lot[2708] Zbyszkowe słowa, więc de Lorche spojrzał pytającym wzrokiem w twarz młodzianka.
A ów zaś rzekł:
– Niemce!
– Nie może być! – zakrzyknął geldryjski[2709] rycerz.
– Na włócznię i na ostrogi świętego Jerzego[2710], Niemce! Bo gdyby tu Krzyż zapanował, utraciliby pozór do najazdów, do panowania nad tą ziemią i do gnębienia tego nieszczęsnego ludu. Tyś ich przecie poznał, de Lorche, i wiesz najlepiej, zali sprawiedliwe są ich uczynki.
– Alem mniemał, że grzechy gładzą, z pogany walcząc i do chrztu ich nakłaniając.
– Chrzczą ci oni ich mieczem i krwią, nie wodą zbawienia. Czytaj jeno tę kartę, a wraz[2711] poznasz, czy nie ty to właśnie krzywdzicielom, drapieżnikom i starościcom[2712] piekielnym przeciw wierze i miłości chrześcijańskiej służysz.
To rzekłszy, podał mu list Żmujdzinów do królów i książąt, który bardzo był wszędy upowszechnion[2713], a de Lorche wziął go i zaczął przebiegać oczyma przy blasku ognia.
I przebiegł prędko, albowiem nie była mu obcą trudna sztuka czytania, za czym zdumiał się niepomiernie[2714] i rzekł:
– Zali to wszystko prawda?
– Tak mnie i tobie dopomóż Bóg, któren[2715] najlepiej widzi, że nie własnej ja tu tylko sprawie, ale i sprawiedliwości służę.
De Lorche zamilkł na chwilę, po czym rzekł:
– Jeńcem twoim jestem.
– Daj rękę – odpowiedział Zbyszko. – Bratem moim jesteś, nie jeńcem.
Więc podali sobie prawice i zasiedli do wspólnej wieczerzy, którą Czech kazał przygotować pachołkom. Podczas posiłku de Lorche dowiedział się z nie mniejszym zdumieniem, że Zbyszko mimo listów nie odzyskał Danusi i że komturowie[2716] zaprzeczyli ważności glejtom[2717] z powodu wybuchu wojny.
– To teraz rozumiem, dlaczegoś tu jest – rzekł do Zbyszka – i dziękuję Bogu, że ci mnie jeńcem oddał, bo tak myślę, że za mnie oddadzą ci zakonni rycerze, kogo zechcesz, gdyż inaczej wielki byłby krzyk na Zachodzie, albowiem z możnego rodu pochodzę...
Tu uderzył się nagle dłonią w myckę i zawołał:
– Na wszystkie relikwie z Akwizgranu! Toż na czele posiłków, które nadciągały do Gotteswerder, stali Arnold von Baden i stary Zygfryd von Löwe. Wiemy to z listów, które do zamku przyszły. Zali ich nie wzięto w niewolę?
– Nie! – rzekł zrywając się Zbyszko. – Nikogo ze znaczniejszych! ale prze Bóg! wielką mi nowinę powiadasz. Prze Bóg! są inni jeńce, od których dowiem się, nim ich powieszą, czyli nie było jakiej niewiasty przy Zygfrydzie.
I począł wołać na pachołków, aby świecili mu łuczywem, i biegł w stronę, gdzie byli pobrani przez Skirwoiłłę jeńce. De Lorche, Maćko i Czech biegli z nim razem.
– Słuchaj! – mówił mu po drodze Geldryjczyk. – Puścisz mnie na słowo i sam w całych Prusiech będę jej szukał, a gdy ją znajdę, wrócę do ciebie i wówczas mnie na nią wymienisz.
– Jeżeli żywa! jeżeli żywa! – odrzekł Zbyszko.
Ale tymczasem pobiegli do ławy Skirwoiłłowych jeńców. Jedni z nich leżeli na wznak, drudzy stali przy pniach, okrutnie przykrępowani do nich łykiem[2718]. Łuczywo jasno oświecało głowę Zbyszka, więc wszystkie oczy nieszczęśników zwróciły się ku niemu.
Wtem z głębi zawołał jakiś donośny, pełen przerażenia głos:
– Panie mój i obrońco, ratuj mnie!
Zbyszko porwał z rąk pachołka parę płonących szczepek, skoczył z nimi do drzewa, spod którego dochodził głos – i podniósłszy je w górę, zawołał:
– Sanderus!
– Sanderus! – powtórzył ze zdumieniem Czech.
A ów, nie mogąc poruszyć skrępowanymi rękoma, wyciągnął szyję i jął[2719] znowu wołać:
– Miłosierdzia!... wiem, gdzie jest córka Juranda!... ratujcie mnie!
Rozdział dwudziesty pierwszy
Pachołkowie rozwiązali go zaraz, lecz on, mając członki[2720] zdrętwiałe, upadł na ziemię, a gdy go podniesiono, począł mdleć raz po razu, gdyż był i srodze poturbowan. Próżno z rozkazu Zbyszka zawiedziono go przed ognisko, dano jeść i pić, natarto sadłem, a następnie okryto ciepło skórami; Sanderus nie mógł przyjść do siebie, a następnie zapadł w sen tak głęboki, że zaledwie na drugi dzień w południe zdołał go Czech rozbudzić.
Zbyszko, którego niecierpliwość paliła jak ogień, przyszedł do niego natychmiast. Z początku nie mógł się jednak niczego dowiedzieć, albowiem czy to ze strachu po strasznych przejściach, czy z folgi[2721], jaka ogarnia zwykle słabe dusze, gdy grożące im niebezpieczeństwo przeminie, porwał Sanderusa płacz tak niepohamowany, iż próżno usiłował odpowiadać na zadawane mu pytania. Łkanie ściskało mu gardło, wargi się trzęsły, a z oczu płynęły łzy tak obfite, jakby życie miało razem z nimi wypłynąć.
Wreszcie, przemógłszy się nieco i pokrzepion[2722] kobylim mlekiem, którym Litwa nauczyła krzepić się od Tatarów, począł biadać, że go „synowie Beliala[2723]” zbili na leśne jabłko[2724] dzidami, że mu zabrali konia, na którym wiózł relikwie wyjątkowej mocy i ceny, a na koniec, że gdy go przykrępowano do drzewa, mrówki pogryzły mu tak nogi i całe ciało, iż czeka go na pewno śmierć, nie dziś, to jutro.
Lecz Zbyszka chwycił w końcu gniew, więc porwał się i rzekł:
– Odpowiadaj, powsinogo[2725], na to, o co pytam, i bacz[2726], aby cię coś gorszego nie spotkało!
– Jest tu opodal mrowisko czerwonych mrówek – ozwał się Czech. – Każcie go, panie, na nim położyć, a wnet język w gębie odnajdzie.
Hlawa nie mówił tego szczerze i uśmiechał się nawet, albowiem w sercu miał dla Sanderusa życzliwość, lecz ów przeraził się i jął wołać:
– Miłosierdzia! miłosierdzia! Dajcie mi jeszcze tego pogańskiego napitku, a opowiem wszystko, com widział i czegom nie widział!
– Jeśli choć słowo zełżesz[2727], wbiję ci klin między zęby! – odrzekł Czech.
Lecz zbliżył mu powtórnie do ust bukłak[2728] z kobylim mlekiem, ów zaś chwycił go, przywarł do niego chciwie ustami jak dziecko do piersi matki i począł łykać, otwierając i zamykając na przemian oczy. Aż gdy wyciągnął ze dwie kwarty[2729] lub więcej, otrząsnął się, położył sobie na kolanach bukłak rzekł, jakby się poddając konieczności:
– Paskudztwo!...
Po czym do Zbyszka:
– Ale teraz pytaj, zbawco!
– Była-li moja niewiasta w tym oddziele[2730], z którym szedłeś?
Na twarzy Sanderusa odbiło się pewne zdziwienie. Słyszał on był wprawdzie, że Danusia była żoną Zbyszka, ale że ślub był tajny i że zaraz ją porwano, więc w duszy zawsze myślał o niej tylko jako o Jurandowej córce. Jednakże odpowiedział z pośpiechem:
2716
2717
2723