Maćko, słuchając tego opowiadania, pomyślał jednak, że Sanderus prawdę mówi, przypomniał sobie bowiem, iż począwszy od miejsca, w którym Skirwoiłło stoczył bitwę, droga na długiej przestrzeni w stronę odwrotną pokryta była trupami Żmujdzinów, pociętych tak strasznie, jakby ich pobiła ręka olbrzyma.
– Wszelako jakżeś ty to wszystko mógł widzieć? – zapytał Sanderusa.
– Widziałem to – odparł włóczęga – bom się chycił[2747] za ogon jednego z tych koni, które niosły kolebkę, i uciekałem razem, pókim nie dostał kopytem w brzuch. Naonczas mnie zemdliło i dlategom się dostał w ręce waszmościów.
– Jużci, mogło się tak przygodzić – rzekł Hlawa – ale ty bacz, abyś czego nie zełgał, gdyż źle byś na tym wyszedł!
– Znak jeszcze jest – odpowiedział Sanderus – kto chce, może go zobaczyć; wszelako lepiej jest na słowo uwierzyć niż być potępionym za niedowiarstwo.
– Choćbyś i prawdę czasem niechcący rzekł, będziesz wył[2748] za świętokupstwo[2749].
I poczęli się przekomarzać, jak to mieli zwyczaj czynić dawniej, lecz dalszą rozmowę przerwał Zbyszko;
– Szedłeś tamtym krajem, więc go znasz. Jakież tam są w pobliżu zamki i gdzie jak mniemasz, mogli się schronić Zygfryd i Arnold?
– Zamków tam w pobliżu nijakich nie masz, gdyż wszystko tam jedna puszcza, przez którą niedawno przerąbany jest ów gościniec. Wsi i osad też nie ma, bo co było, to sami Niemcy popalili wskróś tej przyczyny[2750], że jak się zaczęła ta wojna, to tamtejszy lud, który z tego samego plemienia co i tutejszy pochodzi, podniósł się także przeciw krzyżackiemu panowaniu. Ja myślę, panie, że Zygfryd i Arnold tułają się teraz po boru i albo będą chcieli wrócić, skąd przyśli, albo przedostać się ukradkiem do onej[2751] fortecy, do której ciągnęliśmy przed oną nieszczęsną bitwą.
– Pewnikiem[2752] tak i jest! – rzekł Zbyszko.
I zamyślił się głęboko. Ze zmarszczonych jego brwi i skupionego oblicza łatwo było wymiarkować[2753], z jakim rozmyśla wysiłkiem, ale nie trwało to długo. Po chwili podniósł głowę i rzekł:
– Hlawa! niech konie i pachołcy będą gotowi, bo wraz ruszamy w drogę.
Giermek, który nie miał nigdy zwyczaju zapytywać się o powody rozkazów, podniósł się i nie rzekłszy ni słowa, skoczył ku koniom; natomiast Maćko wytrzeszczył na bratanka oczy i zapytał ze zdumieniem:
– A... Zbyszko? Hej! A ty dokąd? Co?... Jakoże?...
Lecz ów odpowiedział równie pytaniem:
– A wy co myślicie? Zalim nie powinien?
Na to zamilkł stary rycerz. Zdumienie gasło stopniowo na jego twarzy: ruszył głową raz i drugi, a wreszcie odetchnął z głębi piersi i rzekł, jakby odpowiadając sobie samemu:
– No! jużci... Nie ma rady!
I poszedł też ku koniom. Zbyszko zaś zwrócił się do pana de Lorche i za pośrednictwem umiejącego po niemiecku Mazura rzekł mu:
– Tego od ciebie nie mogę chcieć, abyś mi przeciw tym ludziom pomagał, z którymi pod jedną chorągwią służyłeś, przeto[2754] jesteś wolny i jedź, gdzie chcesz.
– Nie mogę ci teraz mieczem przeciw czci mojej rycerskiej pomagać – odparł de Lorche – ale co do wolności, to też nie. Zostaję twoim jeńcem na słowo i stawię się na wezwanie, dokąd każesz. A ty w razie jakowejś przygody pamiętaj, że za mnie każdego jeńca Zakon wymieni, gdyż nie tylko z możnego, lecz i zasłużonego Krzyżakom rodu pochodzę.
I poczęli się żegnać, położywszy sobie wedle zwyczaju dłonie na ramionach i całując się w policzki, przy czym de Lorche rzekł:
– Pojadę do Malborga albo na dwór mazowiecki, abyś wiedział, że jeśli nie tu, to tam mnie znajdziesz. Poseł twój niech mi jeno powie dwa słowa: Lotaryngia-Geldria[2755]!
– Dobrze – odpowiedział Zbyszko. – Pójdę jeszcze do Skirwoiłły, by ci dał znak, któren[2756] Żmujdzini szanują.
Po czym udał się do Skirwoiłły. Stary wódz dał znak i nie czynił żadnych trudności co do odjazdu, wiedział bowiem, o co chodzi, lubił Zbyszka, był mu wdzięczny za ostatnią bitwę i przy tym nie miał żadnego prawa zatrzymywać rycerza, który należał do innego kraju, a przyszedł tylko z własnej ochoty. Więc dziękując za znaczną usługę, jaką oddał, opatrzył[2757] go żywnością, która w opustoszałym kraju przydać się mogła i pożegnał życzeniem, aby kiedyś w życiu mogli się jeszcze napotkać w jakiejś wielkiej i ostatecznej z Krzyżakami rozprawie. Temu zaś śpieszno było, albowiem trawiła go jakby gorączka. Ale przyszedłszy do pocztu, zastał wszystko gotowe, a między ludźmi i stryja Maćka już na koniu, uzbrojonego w kolczugę[2758] i w hełmie na głowie. Więc zbliżywszy się do niego, rzekł:
– To i wy ruszacie ze mną?
– A zaś co mam robić? – spytał nieco opryskliwie Maćko.
Na to Zbyszko nie odrzekł nic, pocałował tylko zbrojną prawicę stryja, po czym siadł na koń i ruszyli.
Sanderus jechał z nimi. Drogę aż do pobojowiska wiedzieli dobrze, ale dalej on miał być przewodnikiem. Liczyli też i na to, że jeśli napotkają gdzie w lasach chłopów miejscowych, to ci, jako nienawidzący swych panów krzyżackich, pomogą im w tropieniu starego komtura i owego Arnolda von Baden, o którego nadludzkiej mocy i męstwie tyle Sanderus opowiadał.
Rozdział dwudziesty drugi
Do pobojowiska, na którym Skirwoiłło wyciął Niemców, droga była łatwa, bo znajoma. Dotarli też do niego rychło, ale przejechali je pośpiesznie z przyczyny nieznośnego zaduchu, jaki wydawały nie pogrzebione[2759] ciała. Przejeżdżając, spędzili prócz wilków ogromne stada wron, kruków i kawek, po czym jęli[2760] szukać na szlaku śladów. Jakkolwiek przeszedł tą drogą poprzednio cały oddział, jednakże doświadczony Maćko znalazł bez trudu na stratowanej ziemi wyciski[2761] olbrzymich kopyt idące w kierunku powrotnym, i tak począł mniej biegłej w wojennych sprawach młodzieży rzecz objaśniać:
– Szczęście, iż od bitwy nie było deszczu. Baczcie[2762] jeno[2763]: koń Arnoldów[2764], jako niosący męża nad miarę wielkiego, musiał też być ogromny, a i to łacno[2765] wymiarkować, że cwałując w ucieczce, mocniej nogami bił w ziemię niż idąc powoli w tamtą stronę, a przeto i większe powybijał doły. Patrz, któren[2766] masz oczy, jako na wilgotnych miejscach znać podkowy! Da Bóg, wyślakujemy[2767] psubratów godnie[2768], byle przedtem gdzie za murami ochrony nie znaleźli.
– Sanderus mówił – odpowiedział Zbyszko – że nie masz[2769] tu w pobliżu zamków, i tak to jest, gdyż kraj ten świeżo Krzyżacy zajęli i nie zdążyli się w nim pobudować. Gdzie im się schronić? Chłopi, którzy tu mieszkali, są w obozie u Skirwoiłły, bo to ten sam lud, co i Żmujdzini... Wsie, jako mówił Sanderus, sami Niemcy popalili, a baby z dziećmi w głębiach borowych zatajone[2770]. Byle koni nie żałować, to ich dognamy.
– Koni trzeba żałować, bo choćby się nam i udało, to potem w nich zbawienie nasze – rzekł Maćko.
– Rycerz Arnold – wtrącił Sanderus – był w bitwie kiścieniem[2771] po plecach uderzon. Nie zważał na to, z początku bił się i zabijał, ale później musiało go rozebrać, bo tak zawsze bywa, że zrazu nic, a potem boli. Z tej przyczyny nie lża im[2772] zbyt prędko umykać, a może trzeba będzie i wypoczywać.
2749
2771