– Ex luto Marienburg – z błota Marienburg – rzekł zwracając się do Zyndrama – ale tego błota moc ludzka nie pokruszy.
Zyndram nie odpowiedział – i w milczeniu obejmował oczyma wszystkie baszty i ogrom murów wzmocnionych potwornymi skarpami.
A Konrad von Jungingen dodał po chwili milczenia:
– Wy, panie, którzy się na twierdzach znacie, cóż nam o tej powiecie?
– Twierdza widzi mi się[3236] nie do zdobycia – odrzekł jakby w zamyśleniu polski rycerz – ale...
– Ale co? Co w niej możecie przyganić?
– Ale każda twierdza może zmienić panów.
Na to mistrz zmarszczył brwi.
– W jakiejże to myśli mówicie?
– W tej, że zakryte są przed oczyma ludzkimi sądy i wyroki Boże.
I znów patrzał w zamyśleniu na mury, a Zbyszko, któremu Powała przetłumaczył należycie odpowiedź, spoglądał na niego z podziwem i wdzięcznością. Uderzyło go przy tym w tej chwili podobieństwo między Zyndramem a żmujdzkim wodzem Skirwoiłłą. Obaj mieli takie same ogromne głowy, jak gdyby wbite między szerokie ramiona, obaj równie potężne piersi i takie same pałąkowate[3237] nogi.
Tymczasem mistrz nie chcąc, by ostatnie słowo zostało przy polskim rycerzu, znów zaczął:
– Mówią – rzekł – że nasz Marienburg sześć razy większy od Wawelu.
– Tam na skale nie masz tyle miejsca, ile tu w równi[3238] – odparł pan z Maszkowic – ale serce, widzę, u nas na Wawelu większe.
Konrad podniósł ze zdziwieniem brwi:
– Nie rozumiem.
– Bo cóż ci jest sercem w każdym zamku, jeśli nie kościół? A nasza katedra za trzy takie jak oto ów obstanie[3239].
I to rzekłszy, wskazał na istotnie niewielki kościół zamkowy, na którego prezbiterium[3240] błyszczała na złotym tle olbrzymia mozaikowa figura Najświętszej Panny.
A mistrz znowu był nierad[3241] z takiego obrotu rozmowy:
– Prędkie, ale dziwne macie, panie, odpowiedzi – rzekł.
W tymże czasie dojechali. Wyborna policja krzyżacka uprzedziła widocznie miasto i zamek o przyjeździe wielkiego mistrza, gdyż u przeprawy czekali już, prócz kilku braci, trębacze miejscy, którzy przygrywali zwykle wielkiemu mistrzowi w czasie przewozu. Z drugiej strony czekały gotowe konie, na które siadłszy, przebył orszak miasto i przez Szewcką bramę, wedle Wróblej baszty, wjechał do Przedzamcza. W bramie witali mistrza: wielki komtur Wilhelm von Helfenstein, który zresztą tytuł już tylko nosił, albowiem od kilku miesięcy obowiązki jego sprawował naprawdę Kuno Lichtenstein, wysłany podówczas do Anglii; a dalej: wielki szpitalnik[3242], krewny Kunona, Konrad Lichtenstein, wielki szatny [3243]Rumpenheim i wielki podskarbi Burghard von Wobecke, i wreszcie mały komtur[3244], przełożony nad warsztatami i nad zarządem zamku. Prócz tych dostojników stało tam kilkunastu braci wyświęconych, którzy zawiadowali rzeczami dotyczącymi kościoła w Prusiech[3245] i ciężko gnębili inne klasztory oraz świeckie duchowieństwo, zmuszając je nawet do robót przy drogach i przy łamaniu lodów – a z nimi gromada braci świeckich, to jest rycerzy nie obowiązanych do godzin kanonicznych. Rosłe i silne ich postawy (słabych nie chcieli Krzyżacy przyjmować), szerokie ramiona, kręte brody i srogie spojrzenia czyniły ich podobniejszymi do drapieżnych zbójów-rycerzy niemieckich[3246] niż do mnichów. Z oczu patrzała im odwaga, hardość i pycha niezmierna. Nie lubili oni Konrada za jego obawę wojny z potęgą Jagiełłową; nieraz na kapitułach otwarcie wyrzucali mu bojaźliwość, rysowali go na murach i podmawiali[3247] błaznów do wyśmiewania go w oczy. Jednakże na jego widok pochylili teraz głowy z pozorną pokorą, zwłaszcza że mistrz wjeżdżał w towarzystwie obcych rycerzy, i poskoczyli hurmem, aby potrzymać mu konia za uzdę i strzemię.
Mistrz zaś zsiadłszy, zwrócił się zaraz do Helfensteina i zapytał:
– Są-li jakie nowiny od Wernera von Tettingen?
Werner von Tettingen, jako wielki marszałek, czyli przywódca zbrojnych sił krzyżackich, był w tej chwili na wyprawie przeciw Żmujdzinom i Witoldowi[3248].
– Ważnych nowin nie ma – odpowiedział Helfenstein – ale są szkody. Dzicz popaliła osady pod Ragnetą[3249] i miasteczka przy innych zamkach.
– W Bogu nadzieja, że jedna wielka bitwa złamie ich złość i zatwardziałość – odparł mistrz.
I to rzekłszy, podniósł oczy w górę, a usta jego poruszały się przez chwilę modlitwą, którą odmawiał za powodzenie wojsk zakonnych.
Po czym ukazał na polskich rycerzy i rzekł:
– To są wysłannicy króla polskiego: rycerz z Maszkowic, rycerz z Taczewa i rycerz z Bogdańca, którzy z nami dla wymiany jeńców przybyli. Niechaj komtur zamkowy wskaże im gościnne komnaty i podejmie ich, i ugości, jako przystało.
Na te słowa bracia-rycerze poczęli spoglądać z ciekawością na wysłanników, a zwłaszcza na Powałę z Taczewa, którego imię, jako słynnego zapaśnika, było niektórym znane. Tych zaś, którzy nie słyszeli o jego czynach na dworze burgundzkim, czeskim i krakowskim, przejmowała podziwem jego ogromna postawa i jego ogier bojowy tak nadzwyczajnej wielkości, że bywalcom, którzy za młodych iat zwiedzili Ziemię Świętą i Egipt, przypomniał wielbłądy i słonie.
Kilku poznało też Zbyszka, który swego czasu potykał się w szrankach[3250] w Malborgu, i ci witali go dość uprzejmie, pamiętając, że potężny i mający wielką wziętość[3251] w Zakonie brat mistrzów[3252], Ulryk von Jungingen, okazywał mu szczerą przyjaźń i przychylność. Najmniej zwracał uwagi i podziwu ten, który w niedalekiej już przyszłości miał być najstraszliwszym pogromcą Zakonu, to jest Zyndram z Maszkowic, albowiem gdy zsiadł z konia, wydawał się z powodu swej niezwykłej krępości[3253] i wysokich ramion prawie garbatym. Nazbyt długie jego ręce i pałąkowate[3254] nogi budziły uśmiech w twarzach młodszych braci. Jeden z nich, znany krotofilnik[3255], przystąpił nawet do niego, chcąc mu przymówić[3256], ale spojrzawszy w oczy pana z Maszkowic, stracił jakoś ochotę i odszedł w milczeniu.
3237
3242
3243
3248
3249
3250
3254