– Mnie tam jeno[3562] o to chodzi, czy Zbyszko wróci.
– Jak Bóg pozwoli, ale bogdajeś to, dziewczyno, w szczęśliwą godzinę powiedziała!
Jednakże upłynęło jeszcze kilka miesięcy. Doszły wieści, że pokój istotnie stanął; zboża stały się płowe, ciężarne kłosami, poletki[3563] zasiane gryką dobrze już zrudziały, a o Zbyszku nie było i słychu.
Na koniec po pierwszych sprzętach[3564] nie mógł już wytrzymać Maćko i zapowiedział, że wyruszy do Spychowa, wieści tam, jako w bliższych stronach Litwy, zasięgnąć i zarazem gospodarstwo Czecha obejrzeć.
Jagienka naparła się[3565] z nim jechać, ale on jej nie chciał brać, więc poczęły się między nimi o to spory, które trwały przez cały tydzień. Aż gdy pewnego wieczoru sprzeczali się tak z sobą w Zgorzelicach, wpadł jak wicher na dworski podwórzec chłopak z Bogdańca boso, oklep[3566], bez kapelusza na płowej[3567] czuprynie i zakrzyknął im przed przyłapem[3568], na którym właśnie siedzieli:
– Młody pan wrócił!
Zbyszko wrócił istotnie, ale jakiś dziwny: nie tylko wychudły, spalony wichrem polnym, wynędzniały, lecz zarazem obojętny i małomówny. Czech, który przyjechał wraz z żoną z nim razem – gadał za niego i za siebie. Mówił tedy, że wyprawa widocznie się jednak udała młodemu rycerzowi, gdyż w Spychowie złożył na trumnach Danusi i jej matki cały pęk rycerskich pawich i strusich pióropuszów. Wrócił też ze zdobycznymi końmi i zbrojami, z których dwie były nadzwyczaj cenne, choć okrutnie razami miecza i toporu pocięte. Maćko płonął z ciekawości, aby się o wszystkim dokładnie z ust bratanka wywiedzieć, ale ów machał tylko ręką i odpowiadał półsłówkami – a trzeciego dnia zachorzał[3569] i musiał się położyć. Pokazało się, że miał zbity lewy bok i złamane dwa żebra, które źle złożone „przeszkadzały” mu w chodzeniu i oddychaniu. Odezwały się także i te dolegliwości, na które swego czasu cierpiał po wypadku z turem[3570] – a do zupełnego poderwania jego sił przyczyniła się i droga ze Spychowa. Nie było to wszystko samo w sobie groźne, bo chłop był młody i niepożyty[3571] jak dąb – ale na razie ogarnęło go jakieś niezmierne znużenie, jak gdyby wszystkie trudy, które poniósł, teraz dopiero zaczynały mu chodzić po kościach. Z początku myślał Maćko, że po dwóch albo trzech dniach odpoczynku w łożu wszystko minie, a tymczasem stało się przeciwnie. Nie pomogły żadne smarowania ni okadzania ziółmi[3572], które owczarz miejscowy zalecił, ni odwary przysyłane przez Jagienkę i księdza z Krześni: Zbyszko coraz był słabszy, coraz bardziej znużon i – coraz smutniejszy.
– Co ci jest? może byś czego chciał? – wypytywał go stary rycerz.
– Niczego nie chcę – i wszystko mi za jedno – odpowiadał Zbyszko.
I w ten sposób upływał dzień za dniem. Jagienka, wpadłszy na myśl, że to może jest coś więcej niżeli zwyczajna krzypota[3573] – i że młodzian ma chyba jakąś tajemnicę, która go gnębi, poczęła namawiać Maćka, aby raz jeszcze popróbował wypytać, co by to mogło być.
Maćko zgodził się bez wahania, jednak pomyślawszy chwilę, rzekł:
– A nużby tobie chętniej powiedział niż mnie? Bo – lubić – to on cię przecie lubi, a to też widziałem, że jak się tam kręcisz po izbie, to za tobą oczyma wodzi.
– Widzieliście? – zapytała Jagienka.
– Kiedy powiedziałem, że wodzi, to wodzi. A jak cię długo nie ma, to raz po raz na drzwi spogląda. Pytaj go ty.
I na razie na tym stanęło. Jednakże pokazało się, że Jagienka nie umie i nie śmie. Dopiero gdy przyszło co do czego, zrozumiała, że trzeba by jej mówić o Danusi i o miłości Zbyszka do nieboszczki – a te rzeczy nie chciały się jej przez usta przecisnąć.
– Wyście chytrzejsi – rzekła do Maćka – i rozum a doświadczenie macie lepsze; wy mówcie, ja nie mogę.
Więc Maćko rad nierad[3574] zabrał się do rzeczy – i pewnego ranka, gdy Zbyszko zdawał się być nieco rzeźwiejszy niż zwykle, taką rozpoczął z nim rozmowę:
– Powiadał mi Hlawa, żeś godną[3575] wiązkę czubów pawich w Spychowie w podziemiu położył.
A ów, nie odejmując oczu od pułapu, na który leżąc na wznak, patrzał – skinął tylko głową na znak potwierdzenia.
– No! Pan Jezus ci poszczęścił, bo przecie i na wojnie łatwiej o ciurów[3576] niż o rycerzy... Knechtów[3577] możesz nabić, ilu chcesz – ale za rycerzem trzeba się nieraz dobrze oglądać... Także ci to sami leźli pod miecz?
– Pozywałem różnych kilkakroć na udeptaną ziemię, a raz otoczyli mnie w bitwie – odrzekł leniwie młodzian.
– I zdobycznego dobra dość przywiozłeś...
– W części kniaź Witold obdarzył.
– Zawsze taki hojny?
Zbyszko skinął znów głową, widocznie nie mając ochoty do dalszej rozmowy.
Ale Maćko nie dał za wygraną i postanowił przystąpić do rzeczy.
– Powiedz mi tak szczerze – rzekł. – Jakeś już tam owymi czubami truchełkę[3578] nakrył – musiało ci okrutnie ulżyć?... Człek zawsze rad[3579], gdy ślub spełni... Radeś był? co?
Zbyszko oderwał swe smutne oczy od pułapu, zwrócił je na Maćka – i odpowiedział jakby z pewnym zdziwieniem:
– Nie.
– Nie? Bójże się Boga! Bo ja myślałem, że jak tam te dusze w niebie ucieszysz, to już będzie i koniec.
A młodzian zamknął na chwilę oczy jakby w zamyśleniu i wreszcie odrzekł:
– Na nic widać zbawionym duszom krew ludzka.
Nastała chwila milczenia.
– To po cóżeś na tę wojnę chodził? – zapytał wreszcie Maćko.
– Po co? – odpowiedział z pewnym ożywieniem Zbyszko – ja sam myślałem, że mi ulży! sam myślałem, że i Danuśkę, i siebie ucieszę... A potem aże mi się dziwno uczyniło. Wyszedłem z podziemia od tych trucheł i tak samo mi ciężko było jako i przedtem. Tak ci to widać jest, że na nic zbawionym duszom krew ludzka.
– Musiał ci to ktoś powiedzieć, bo sam byś tego nie wymyślił.
– Samem wymiarkował[3580] z tego właśnie, że mi się świat nie wydał weselszy potem niż przedtem. Ksiądz Kaleb tylko mi przytwierdził[3581].
– Zabić nieprzyjaciela na wojnie nie grzech to żaden, ba! nawet chwalebna rzecz, a to przecie nieprzyjaciele naszego plemienia.
– Ja też za grzech sobie tego nie mam i nie żałuję ich.
– Jeno ciągle Danuśki?
– Jużci: jako ją sobie wspomnę, to mi żal. Ale wola boska! Lepiej jej na dworcu niebieskim i – już ja do tego przywykł.
– To czemu się ze smutków nie otrząchniesz? Czego ci trzeba?
3568