Tu rozmowa umilkła na chwilę, albowiem znad ciemnego boru i znad rumianej zorzy podniosło się jasne słońce i rozświeciło okolicę. Powitali je rycerze zwykłym: „Niech będzie pochwalony!”, a następnie, przeżegnawszy się, poczęli ranne pacierze.
Zych skończył pierwszy i uderzywszy się po kilkakroć w piersi, ozwał się do towarzyszów:
– Teraz się wam dobrze przypatrzę. Hej, zmieniliście się obaj... Wy, Maćku, musicie wpierw do zdrowia przyjść... Jagienka będzie miała o was staranie, bo to w waszym dworze baby nie uświęci... Ano, znać, że wam szczebrzuch[763] tkwi między żebrami... I dobrze nie bardzo...
Tu zwrócił się do Zbyszka:
– Pokażże się i ty... Oj, mocny Boże! Pamiętam cię maleńkim, jakoś przez ogon źrebakom na grzbiet łaził, a teraz, wciornaści, co za rycerzyk!... Z gęby czyste paniątko[764], ale chłop pleczysty... Takiemu się choć i z niedźwiedziem brać...
– Co mu ta niedźwiedź! – rzekł na to Maćko. – Toć młodszy był niż dziś, gdy go ów Fryzyjczyk[765] nazwał gołowąsem, a on, że to nie całkiem mu się spodobało, zaraz mu garścią wąsy wydarł...
– Wiem – przerwał Zych. – I potykaliście się potem, i wzięliście ich poczet. Wszystko mi rozpowiadał pan z Taczewa:
Wyszedł Niemiec z wielgim[766] zyskiem,
Pogrzebli go z gołym pyskiem,
Hoc! hoc!
I począł spoglądać na Zbyszka rozbawionymi oczyma, on zaś patrzył także z wielką ciekawością na jego długą jak tyczka postać, na chudą twarz z ogromnym nosem i na okrągłe, pełne śmiechu oczy.
– O! – rzekł – przy takim somsiedzie, byle Bóg stryjkowi wrócił zdrowie – to i nie będzie smutku.
– Lepiej mieć wesołego somsiada, bo z wesołym nie może być zwady – odrzekł Zych. – A teraz posłuchajcie, co wam po dobremu i po krześcijańsku powiem. Doma dawnoście nie byli i porządków nijakich w Bogdańcu nie zastaniecie. Nie mówię: w gospodarstwie – bo opat dobrze gospodarzył... lasu szmat wykarczował i chłopów nowych osadził... Ale że sam jeno czasem dojeżdża, więc w spiżarni będą pustki, ba, i w domu ledwie tam ława jaka jest – albo i wiązka grochowin[767] do spania – a choremu potrzeba wygody. Więc wiecie co? —jedźcie ze mną do Zgorzelic. Zabawicie jaki miesiączek albo dwa, to mi będzie po sercu[768], a bez ten czas Jagienka o Bogdańcu pomyśli. Tylko się na nią zdajcie i niech was głowa o nic nie boli... Zbyszko będzie dojeżdżał gospodarki pilnować, a księdza opata też wam do Zgorzelic sprowadzę, to się z nim zaraz porachujecie... O was, Maćku, będzie dziewka miała taki starunek[769] jak o ojcu – a w chorobie babski starunek od innego lepszy. No! Moiście wy! uczyńcieże tak, jako was proszę.
– Wiadoma rzecz, żeście dobry człowiek i zawszeście tacy byli – odrzekł z pewnym wzruszeniem Maćko – ale widzicie, mam-li umrzeć przez tę juchę zadziorę, co mi pod ziobrem siedzi, to wolę na własnych śmieciach. Przy tym w domu, choć ta człek i chory, to o niejedno się rozpyta, niejednego dopatrzy i niejedno zładzi[770]. Jeśli Bóg każe iść na tamten świat – no, to nie ma rady! Czy przy większym starunku, czy przy mniejszym – jednako się nie wykręcisz. Do niewygód my na wojnie przywykli. Miła i wiącha grochowin temu, co przez kilka roków na gołej ziemi sypiał. Ale za wasze serce to wam szczerze dziękuję, i jeśli nie ja się wywdzięczę, to da Bóg, Zbyszko się wywdzięczy.
Zych ze Zgorzelic, który słynął istotnie z dobroci i uczynności, począł znów nalegać i prosić, ale Maćko się uparł: kiedy umierać, to na własnym podwórku! Cniło[771] mu się oto bez tego Bogdańca całymi latami, więc teraz, gdy granica już niedaleko, nie wyrzeknie się go za nic, choćby to miał być ostatni nocleg. Bóg łaskaw i tak, że mu choć pozwolił tu się przywlec.
Tu roztarł pięściami łzy, które wezbrały mu pod powiekami, obejrzał się wkoło i rzekł:
– Jeśli tu już bory Wilka z Brzozowej, to zaraz po południu dojedziem.
– Nie Wilka z Brzozowej, jeno ninie [772]opatowe – zauważył Zych.
Uśmiechnął się na to chory Maćko i po chwili odrzekł:
– Jeśli opatowe, to może kiedyś będą nasze.
– Ba! dopieroście mówili o śmierci – zawołał wesoło Zych – a teraz chce wam się opata przetrzymać.
– Nie ja go przetrzymam, jeno Zbyszko.
Dalszą rozmowę przerwały im odgłosy rogów w boru, które ozwały się daleko przed nimi. Zych wstrzymał zaraz konia i począł słuchać.
– Ktoś ci tu chyba poluje – rzekł. – Poczekajcie.
– Może opat. To by dobrze było, żebyśmy się zaraz spotkali.
– Cichajcie no!
Tu zwrócił się do orszaku:
– Stój!
Stanęli. Rogi ozwały się bliżej, a w chwilę później rozległo się szczekanie psów.
– Stój! – powtórzył Zych. – Ku nam idą.
Zbyszko zaś zeskoczył z konia i począł wołać:
– Dawajcie kuszę! może zwierz na nas wypadnie! wartko! wartko!
I porwawszy kuszę z rąk pachołka, wsparł ją o ziemię, przycisnął brzuchem, pochylił się, wyprężył grzbiet jak łuk i chwyciwszy palcami obu rąk cięciwę, naciągnął ją w mgnieniu oka na żelazny zastawnik, za czym założył strzałę i skoczył przed siebie w bór.
– Napiął! bez korby ci napiął! – szepnął Zych zdumiony przykładem tak nadzwyczajnej siły.
– Ho, to morowy chłop! – odszepnął z dumą Maćko.
Tymczasem rogi i granie psów ozwało się jeszcze bliżej, aż nagle po prawej stronie boru rozległ się ciężki tupot, trzask łamanych krzów i gałęzi – na drogę wypadł z gęstwiny, jak piorun, stary brodaty żubr z olbrzymią, nisko pochyloną głową, z krwawymi oczyma i wywalonym ozorem, zziajany, straszny. Trafiwszy na wyrwę przydrożną, przesadził[773] ją jednym skokiem, upadł z rozpędu na przednie nogi, ale podniósł się i już, już miał skryć się w gęstwinie po drugiej stronie drogi, gdy nagle zawarczała złowrogo cięciwa kuszy, rozległ się świst grotu, po czym zwierz wspiął się, zakręcił, ryknął okropnie i runął jak gromem rażony na ziemię.
Zbyszko wychylił się zza drzewa, napiął znów kuszę i zbliżył się gotów do strzału ku leżącemu bykowi, którego zadnie[774] nogi kopały jeszcze ziemię.
Lecz popatrzywszy chwilę, zawrócił spokojnie do orszaku i z daleka począł wołać:
– Tak dostał, aże gnojem popuścił!
– A niechże cię! – ozwał się podjeżdżając Zych – od jednej strzały!
– Ba, blisko było, a to przecie okrutny pęd. Obaczcie: nie tylko żeleźce, ale i brzechwa[775] całkiem mu się schowała pod łopatką.
– Myśliwcy muszą być już blisko; pewnikiem ci go zabiorą.
– Nie dam! – odpowiedział Zbyszko – na drodze zabit, a droga niczyja.
– A jeśli to opat poluje?
– A, jeśli opat, to niech go bierze.
Tymczasem z lasu wychyliły się naprzód psy, których było kilkanaście. Ujrzawszy zwierza, rzuciły się na niego ze strasznym harmidrem, zbiły się na nim w kupę i niebawem poczęły się między sobą gryźć.
– Zaraz będą i myśliwi – rzekł Zych. – Ot patrz! już są, jeno dalej przed nami wypadli i nie widzą jeszcze zwierza. Hop! hop! bywajcie tu, bywajcie!... leży! leży!...
Lecz nagle umilkł, przysłonił oczy ręką, a po chwili ozwał się:
– Dla Boga! coże to jest? Czym oślepł, czy mi się zdaje...
– Jeden na wronym[776] koniu na przedzie – rzekł Zbyszko.
763
765