Maćko i Zbyszko, zasłyszawszy krzyki i śpiewy, wyszli aż do wrót na jego spotkanie. Niektórzy z kleryków bywali już z opatem w Bogdańcu, ale byli i tacy, którzy przyłączywszy się niedawno do kompanii, nie widzieli go dotychczas nigdy. Tym upadły serca na widok nędznego domu, który nie mógł iść w porównanie z obszernym dworzyszczem w Zgorzelicach. Skrzepił ich jednakowoż widok dymu dobywającego się przez słomiane poszycie dachu, a zwłaszcza nabrali całkiem otuchy, gdy wszedłszy do izby, poczuli zapach szafranu i rozmaitych mięsiw, a zarazem spostrzegli dwa stoły pełne cynowych mis, jeszcze wprawdzie pustych, ale tak ogromnych, iż każde oczy musiały poweseleć na ich widok. Na mniejszym stole świeciła przygotowana dla opata misa cała srebrna i takaż cudnie rzeźbiona łagiewka[1118], obie zdobyte razem z innymi skarbami na Fryzach[1119].
Maćko i Zbyszko poczęli zaraz prosić do stołu, lecz opat, który był dobrze podjadł na odjezdnym w Zgorzelicach, odmówił, tym bardziej że zajmowało go co innego. Od pierwszej chwili przybycia spoglądał on bacznie, a zarazem niespokojnie na Zbyszka, jakby chciał śladów bitki na nim dopatrzyć, widząc zaś spokojną twarz młodzianka, niecierpliwił się widocznie, aż wreszcie nie mógł już dłużej ciekawości swej pohamować.
– Pójdziemy do alkierza[1120] – rzekł – o zastawie uradzać. Nie przeciwcie się, bo się zgniewam!
Tu zwrócił się do kleryków i zagrzmiał:
– A wy, cicho mi siedzieć i pode drzwiami nie podsłuchiwać!
To rzekłszy, otworzył drzwi do alkierza, w które zaledwie mógł się pomieścić, i wszedł, a za nim weszli Zbyszko i Maćko. Tam, gdy siedli na skrzyniach, opat zwrócił się do młodego rycerza.
– Byłeś z nawrotem[1121] w Krześni? – zapytał.
– Byłem.
– No i co?
– A dałem na mszę za stryjowe zdrowie, i tyla.
Opat poruszył się niecierpliwie na skrzyni.
„Ha! – pomyślał – nie spotkał się ni z Cztanem, ni z Wilkiem; może ich nie było, a może ich nie szukał. Omyliłem się!” Ale zły był, że się pomylił i że go wyrachowanie zawiodło, więc zaraz poczerwieniało mu oblicze i począł sapać.
– Gadajmy o zastawie! – rzekł po chwili. —Macie pieniądze?... bo jak nie, to dziedzina moja!...
Na to Maćko, który wiedział, jak z nim postępować, podniósł się w milczeniu, otworzył skrzynię, na której siedział, wydobył z niej przygotowany już widocznie worek z grzywnami[1122] i rzekł:
– Ubodzyśmy ludzie, ale pieniądze mamy, i co się należy, to płacimy, jako stoi w „liście[1123]” i jakom znakiem krzyża świętego sam poświadczył[1124]. Jeżelibyście zasie chcieli jeszcze za porządki i za dobytek dopłaty, to też nie będziem się sprzeczali, jeno zapłacim, co każecie, i pod nogi was, dobrodzieja naszego, podejmiem.
To rzekłszy, pochylił mu się do kolan, a za nim uczynił też to samo Zbyszko. Opat, który spodziewał się sporów i targów, wielce był takim postępowaniem zaskoczony, a nawet i nie całkiem rad[1125], gdyż przy targach chciał stawiać różne swoje warunki, a tymczasem sposobność ominęła.
Więc oddając „list”, czyli kwit zastawny, na którym Maćko był znakiem krzyża podpisany, rzekł:
– Czego mi o dopłacie prawicie[1126]?
– Bo nie chcem[1127] darmoch brać – odpowiedział chytrze Maćko wiedząc, że im więcej będzie się w tym wypadku sprzeczał, tym więcej zyska.
Jakoż opat zaperzył się[1128] w mgnieniu oka:
– Widzicie ich! Nie chcą od krewnych darmoch brać! Chleb ludzi bodzie[1129]! Nie brałem pustki i nie oddaję pustki, a jak mi się spodoba i tym tu oto workiem prasnąć, to i prasnę!
– Tego nie uczynicie! – zawołał Maćko.
– Nie uczynię? Ot mi wasz zastaw! ot mi wasze grzywny! Dałem, bo moja łaska, a choćby mi wola była na gościńcu ostawić, to wam do tego nic. Ot, jak nie uczynię!
To rzekłszy, porwał worek za zwitkę i grzmotnął nim o podłogę, aż z rozpękłego płótna posypały się pieniądze.
– Bóg zapłać! Bóg wam zapłać, ojcze i dobrodzieju! – począł wołać Maćko, który tylko czekał na tę chwilę. – Od innego bym nie wziął, ale od krewniaka i duchownego – wezmę...
Opat zaś spoglądał czas jakiś groźnie to na niego, to na Zbyszka, wreszcie rzekł:
– Wiem ci ja, choć i gniewający się, co robię; za czym trzymajcie, coście dostali, bo to wam też zapowiadam, że więcej jednego skojca nie uwidzicie.
– Nie spodziewaliśmy się i tego.
– Ale wiedzcie, że co po mnie zostanie, to weźmie Jagienka.
– I ziemię?—spytał naiwnie Maćko.
– I ziemię! – huknął opat.
Na to przedłużyła się Maćkowi twarz, ale opanował się i rzekł:
– Ej, co tam o śmierci myśleć! Niech wam Pan Jezus da sto lat albo i więcej, a przedtem biskupstwo zacne.
– A choćby!... albo to ja gorszy od innych! – odrzekł opat.
– Nie gorszy, jeno lepszy.
Te słowa podziałały uspokajająco na opata, gdyż w ogóle gniew jego był krótkotrwały.
– No – rzekł – wyście moi krewni, a ona tylko krześniaczka, ale ja miłuję i ją, i Zycha od dawnych lat. Lepszego człeka niż Zych nie ma na świecie, i lepszej dziewki niż Jagienka też! Co będzie miał kto na nich powiedzieć?
I począł toczyć wyzywającym wzrokiem, lecz Maćko nie tylko nie przeczył, ale skwapliwie potwierdził, że godniejszego sąsiada próżno by w całym Królestwie szukać.
– A co do dziewki – rzekł – córki rodzonej więcej bym nie miłował, niźli ją miłuję. Za jej to przyczyną przyszedłem do zdrowia i tego jej do śmierci nie zapomnę.
– Potępieni będziecie i jeden, i drugi, jeśli zapomnicie – rzekł opat – i pierwszy was za to przeklnę. Ja krzywdy waszej nie chcę, boście moi krewni, i dlatego wymyśliłem sposób, żeby to, co po mnie zostanie, było i Jagienkowe, i wasze – rozumiecie?
– Dałby Bóg, aby się to stało! – odrzekł Maćko. – Miły Jezu! piechtą[1130] bym poszedł do grobu Królowej w Krakowie i na Łysą Górę, aby się drzewu Krzyża Świętego pokłonić.
Uradował się opat szczerością, z jaką mówił Maćko, uśmiechnął się i rzekł:
– Dziewka ma prawo przebierać, bo i gładka[1131], i wiano godne, i ród zacny! Co ta dla niej Cztan albo Wilk, kiedy i wojewodziński syn nie byłby nadto. Ale niechbym tak ja, nie przymierzając, kogo zaswatał – to by za niego poszła, bo mnie miłuje i wie, że jej źle nie poradzę...
– Dobrze temu będzie, kogo zaswatacie – rzekł Maćko.
Lecz opat zwrócił się do Zbyszka:
– A ty co?
– Ano, ja tako myślę, jako i stryjko...
Zacne oblicze opata rozjaśniło się jeszcze bardziej; uderzył Zbyszka dłonią w łopatkę, aż się rozległo w alkierzu, i zapytał:
– Czemuś to przy kościele ni Cztana, ni Wilka do Jagienki nie dopuścił?... co?...
– By zaś nie myśleli, że się ich boję, i byście nie myśleli i wy.
– Ale i święconą wodę jej podałeś.
– A podałem.
Opat uderzył go po raz drugi:
– To... to ją bierz!
– Bierz ją! – zawołał jak echo Maćko.
Na to Zbyszko zagarnął pod siatkę włosy i odpowiedział spokojnie:
– Jakoże ją mam brać, kiedym ja przed ołtarzem w Tyńcu Danusi Jurandównie ślubował?
1119
1124