– Duszo pokutująca, czego żądasz?
Odpowiadały mu świerszcze, a potem wzmagający się płomień, który wydobywał z cienia bezsenne twarze, odbijał się w zbroi pana de Lorche, rozświetlając zarazem białą sukienkę i nieśmiertelniki na głowie Danusi.
Psy na dworze poczęły znów poszczekiwać w stronę boru takim szczekaniem jak na wilki.
I w miarę jak płynęły godziny nocy, coraz częściej zapadało milczenie, aż wreszcie księżna rzekła:
– Miły Jezu! ma-li tak być po ślubie, lepiej by pójść spać, ale skoro mamy czuwać do rania[1520], to i zagrajże nam jeszcze, kwiatuszku, ostatni raz przed odjazdem na luteńce[1521] – mnie i Zbyszkowi.
Danusia, która czuła zmęczenie i senność, rada była czymkowiek się orzeźwić, więc skoczyła po lutnię i wróciwszy z nią, po chwili siadła przy łóżku Zbyszka.
– Co mam grać? – zapytała.
– Co? – rzekła księżna – a cóż by jak nie oną pieśń, którąś w Tyńcu śpiewała, kiedy to cię pierwszy raz Zbyszko ujrzał!
– Hej! pamiętam – i do śmierci nie zabaczę[1522] – rzekł Zbyszko. – Jakem, bywało, to gdzie usłyszał, to aże mi śluzy[1523] z oczu płynęły.
– To i zaśpiewam! – rzekła Danusia.
I zaraz poczęła brząkać na luteńce, następnie zaś, zadarłszy jak zwykle główkę do góry, zaśpiewała:
Lecz nagle głos się jej załamał, usta poczęły się trząść, a spod zamkniętych rzęs łzy wydostawały się przemocą na policzki. Przez chwilę starała się ich nie puścić spod powiek, ale nie mogła – i w końcu rozpłakała się serdecznie, zupełnie jak wówczas, gdy ostatni raz śpiewała tę pieśń Zbyszkowi w krakowskim więzieniu, gdy myślała, że mu nazajutrz szyję utną.
– Danuśka! co ci, Danuśka? – pytał Zbyszko.
– Czego płaczesz? Jakieże to wesele! – zawołała księżna. – Czego?
– Nie wiem – odpowiedziała łkając Danuśka – tak ci mi smutno!... taki żal!... Zbyszka i pani...
Więc zatroskali się wszyscy i nuż ją pocieszać, nuż tłumaczyć jej, że to nie na długo tego odjazdu i że pewnie jeszcze na święta zjadą z Jurandem do Ciechanowa. Zbyszko znów objął ją ramieniem, przytulał do piersi i wycałowywał łzy z oczu – ucisk jednak pozostał we wszystkich sercach – i w tym ucisku zbiegały im godziny nocy.
Aż wreszcie na dziedzińcu rozległ się odgłos tak nagły i przeraźliwy, że aż wzdrygnęli się wszyscy. Księżna, zerwawszy się z ławy, zawołała:
– Olaboga! Żurawie studzienne! Konie poją!
A ksiądz Wyszoniek spojrzał w okno, w którym szklane gomółki przybierały barwę szarawą, i ozwał się:
– Noc już bieleje i dzień się czyni. Ave Maria, gratia plena[1525]...
Po czym wyszedł z izby i wróciwszy po niejakim czasie, rzekł:
– Dnieje, chociaż będzie ciemny dzień. To Jurandowi ludzie konie poją. Czas ci do drogi, niebogo!...
Na te słowa i księżna, i Danusia uderzyły w głośny płacz i obie wraz ze Zbyszkiem poczęły wyrzekać, tak jak wyrzekają ludzie prości, gdy im przychodzi się rozstać, to jest, że było w tym wyrzekaniu coś obrządkowego i zarazem jakby pół-zawodzenie, pół-śpiewanie, które wylewa się z dusz polnych tak przyrodzoną drogą, jak leją się łzy z oczu.
Hej! nie pomoże już nic płakanie,
Już cię żegnamy, miłe kochanie,
Już płakanie nie pomoże.
Już żegnamy cię, niebożę,
Żegnamy cię – hej!...
Lecz Zbyszko przytulił po raz ostatni Danusię do piersi i trzymał ją długo, dopóty, dopóki mu tchu starczyło i dopóki księżna nie oderwała jej od niego, aby ją przebrać na drogę.
Tymczasem rozedniało zupełnie. We dworcu rozbudzili się wszyscy i poczęli się krzątać. Do Zbyszka wszedł Czech, giermek, dowiedzieć się o zdrowie i pytać o rozkazy.
– Przyciągnij łoże do okna – rzekł mu rycerz.
Czech przyciągnął z łatwością łoże do okna, ale zdziwił się, gdy Zbyszko kazał mu je otworzyć – usłuchał jednak i tego rozkazu, nakrył tylko pana własnym kożuchem, gdyż na dworze chłodno było, choć chmurno – i padał śnieg miękki a obfity.
Zbyszko począł patrzeć: na dziedzińcu przez lecące z chmur płatki śniegowe widać było sanki, wokół nich siedzieli na zszerszeniałych[1526] i dymiących koniach ludzie Jurandowi. Wszyscy byli zbrojni, a niektórzy mieli blachy na kożuchach, w których przeglądały się blade i posępne promienie dnia. Las zasuło[1527] całkiem śniegiem; płotów i kołowrota prawie nie można było dojrzeć.
Danusia wpadła jeszcze do izby Zbyszka cała już zakutana w kożuszek i lisią szubę[1528]; jeszcze raz objęła za szyję i jeszcze raz rzekła mu na pożegnanie:
– Chociaż i odjeżdżam, tom twoja.
A on całował jej ręce, policzki i oczy, które ledwie było widać spod lisiego puchu, i mówił:
– Boże cię strzeż! Boże cię prowadź! Mojaś ty już, moja do śmierci!
I gdy znów oderwano ją od niego, podniósł się, ile mógł, wsparł głowę na oknie i patrzał; więc poprzez płatki śniegowe jakby przez jakowąś zasłonę widział, jak Danusia siadała do sanek, jak księżna trzymała ją długo w objęciach, jak całowały ją dworki i jak ksiądz Wyszoniek żegnał ją znakiem krzyża na drogę. Obróciła się jeszcze przed samym odjazdem ku niemu i wyciągnęła ręce:
– Ostawaj z Bogiem, Zbyszku!
– Boże, daj w Ciechanowie cię obaczyć...
Ale śnieg padał tak obfity, jakby chciał wszystko zgłuszyć i wszystko przesłonić, więc te ostatnie słowa doszły ich tak przytłumione, że obojgu wydało się, iż wołają na siebie – już z daleka.
Rozdział dwudziesty szósty
Po obfitych śniegach nastały ciężkie mrozy i dni pogodne, suche. Dniem bory iskrzyły się w promieniach słońca, lód popętał[1529] rzeki i ustalił[1530] bagna. Przyszły jasne noce, wśród których mróz wzmagał się do tego stopnia, że drzewa pękały z hukiem w lesie; ptactwo zbliżało się do domostw; drogi stały się niebezpieczne z powodu wilków, które jęły[1531] się zbierać w stada i napadać nie tylko na pojedynczych ludzi, lecz i na wsie. Lud jednak radował się w dymnych chatach[1532] przy ogniskach, przepowiadając po mroźnej zimie rok urodzajny, i wesoło czekał świąt, które miały niebawem nadejść.
Leśny dworzec książęcy opustoszał. Księżna[1533] wraz z dworem i księdzem Wyszońkiem wyjechała do Ciechanowa. Zbyszko, znacznie już zdrowszy, ale nie dość jeszcze mocny, by na koń siąść, został w dworcu razem ze swymi ludźmi, z Sanderusem, z giermkiem Czechem i z miejscową służbą, nad którą miała dozór stateczna szlachcianka pełniąca obowiązki gospodyni.
Lecz dusza w rycerzu rwała się do młodej żony. Była mu wprawdzie niezmierną osłodą myśl, że Danusia już jest jego i żadna moc ludzka nie zdoła mu jej odjąć, ale z drugiej strony taż sama myśl potęgowała jego tęsknotę.
1524
1533