Выбрать главу

Biskup mówił o tych, co zmarli w blasku świętości: Os Venerados, którzy pierwsi ratowali ludzkość przed zarazą descolady; ojcu Estevao, którego ciało leży pod podłogą kaplicy i który zginął broniąc prawdy przed herezją; Sadowniku, który umarł, by wykazać, że Bóg, nie wirus dał dusze jego braciom; i pequeninos, którzy polegli jako niewinne ofiary.

— Wszyscy oni będą może kiedyś świętymi. Gdyż jest to czas taki, jak za pierwszych dni chrześcijaństwa, kiedy wielkie czyny i wielka świątobliwość bardziej były potrzebne, a zatem i częściej osiągane. Ta kaplica jest grobowcem wszystkich, co kochali pana Boga swego z całego serca swego i całej duszy swojej, a bliźniego swego jak siebie samego. Niech wszyscy, co wkraczają tutaj, czynią to ze złamanym sercem i pełni skruchy, by ich także dotknęła ta świętość.

Kazanie było krótkie, ponieważ zaplanowano na ten dzień wiele identycznych nabożeństw. Ludzie przychodzili do kaplicy grupami — była za mała, by pomieścić wszystkich mieszkańców Milagre. Po chwili dobiegło końca. Valentine wstała. Chciała wyjść za Plikt i Val, ale Miro chwycił ją za ramię.

— Jane właśnie mi powiedziała — oświadczył. — Pomyślałem, że powinnaś wiedzieć.

— Co?

— Wypróbowała statek bez Endera na pokładzie.

— Jak to możliwe? — zdziwiła się.

— Peter — wyjaśnił Miro. — Zabrała go do Zewnętrza i z powrotem. Potrafi przenieść jej aiua, jeśli rzeczywiście tak odbywa się podróż.

— Czy on…? — Nie potrafiła wysłowić swego największego lęku.

— Coś stworzył? Nie. — Miro uśmiechnął się… ale z lekką drwiną. Valentine pomyślała, że to wpływ na psychikę minionego kalectwa. — On twierdzi, że ma umysł bardziej wyrazisty i zdrowszy niż Andrew.

— Możliwe.

— Ja uważam, że żadna filota nie chciała stać się fragmentem jego wzorca. Za bardzo zboczony.

Valentine zaśmiała się cicho.

Zbliżył się biskup. Ponieważ wychodzili jako ostatni, teraz zostali sami przed drzwiami kaplicy.

— Dziękuję, że przyjąłeś drugi chrzest — powiedział Peregrino. Miro skłonił głowę.

— Niewielu ludzi mogło dostąpić oczyszczenia po tak długim grzesznym życiu — odparł.

— Valentine… przykro mi, że nie mogłem przyjąć twojej… imienniczki.

— Proszę się nie martwić, księże biskupie. Rozumiem. Może nawet zgadzam się z księdzem.

Biskup potrząsnął głową.

— Lepiej by było, gdyby oni po prostu…

— Odeszli? — podpowiedział Miro. — To życzenie się spełni. Peter wkrótce odleci; Jane potrafi pilotować statek z nim na pokładzie. Z pewnością jest to możliwe również z młodą Val.

— Nie — zaprotestowała Valentine. — Ona nie może lecieć. Jest za…

— Za młoda? — Miro roześmiał się. — Oboje urodzili się, dysponując całą wiedzą Endera. Mimo młodego ciała, trudno ją nazwać dzieckiem.

— Gdyby się urodzili, nie musieliby odchodzić — zauważył biskup.

— To nie życzenie księdza biskupa zmusza ich do odlotu. Peter ma przekazać Drodze wirusa Eli, a statek młodej Val wyruszy na poszukiwanie planet zdatnych do zasiedlenia przez królową kopca i pequeninos.

— Nie możesz jej wysyłać z taką misją — oświadczyła Valentine.

— Nie wysyłam jej — odparł Miro. — Zabieram ją. A raczej ona mnie zabiera. Chcę lecieć. Wszelkie ryzyko biorę na siebie. Będzie bezpieczna, Valentine.

Valentine wciąż kręciła głową, ale wiedziała, że w końcu musi ustąpić. Val sama będzie nalegać, chociaż wydaje się taka młoda. Bez niej, może wyruszyć tylko jeden statek, a jeśli poleci nim Peter, nie wiadomo, czy użyje go w słusznych celach. Valentine musi się z tym pogodzić. Cokolwiek zagrozi młodej Val, nie będzie gorsze od ryzyka, jakie wcześniej podjęli inni. Jak Sadownik. Jak ojciec Estevao. Jak Szkło.

Pequeninos zgromadzili się pod drzewem Sadownika. Powinni wybrać drzewo Szkła, gdyż on jako pierwszy osiągnął trzecie życie z recoladą. Ale kiedy tylko mogli z nim rozmawiać, w pierwszych słowach odrzucił pomysł uwolnienia recolady i wirycydu obok jego drzewa. Ten honor należy do Sadownika, oświadczył. Bracia i żony zgodzili się z nim.

Teraz więc Ender opierał się o pień swego przyjaciela Człowieka, którego zasadził wiele lat temu, przenosząc do trzeciego życia. Powinien odczuwać radość z uwolnienia pequeninos od descolady… ale przez cały czas był przy nim Peter.

— Słabość wychwala słabość — stwierdził Peter. — Sadownik przegrał, a oni teraz oddają mu cześć. Szkło zwyciężył i stoi tam samotny na polu eksperymentalnym. A najgłupsze w tym wszystkim jest to, że dla Sadownika wszystkie honory nie mają żadnego znaczenia, ponieważ jego aiua nie ma w tym drzewie.

— Dla Sadownika może i nie mają — odparł Ender. Nie był tego całkiem pewien. — Ale wiele znaczą dla prosiaczków.

— Tak. Znaczą, bo są słabi.

— Jane mówi, że zabrała cię do Zewnętrza.

— Zwykła wycieczka. Ale następnym razem już nie Lusitania będzie moim celem.

— Mówi, że dostarczysz wirus Eli na Drogę.

— Pierwszy przystanek — wyjaśnił Peter. — Tu już nie wrócę. Możesz na to liczyć, staruszku.

— Potrzebujemy statku.

— Macie tę słodką dziewuszkę. A ta suka robali może wypluwać wam statki tuzinami. Jeśli tylko potrafisz płodzić dostateczną ilość istot takich jak ja i Valentine, żeby je pilotowały.

— Ucieszę się wiedząc, że odlatujesz na stałe.

— Nie jesteś ciekaw, jakie mam plany?

— Nie — rzekł Ender.

Kłamał i Peter o tym wiedział.

— Zamierzam dokonać tego, na co tobie brakło rozumu i twardości. Chcę zatrzymać flotę.

— Jak? Magicznie pojawisz się na ich okręcie flagowym?

— Gdyby doszło do najgorszego, zawsze mogę użyć Systemu Dr M, zanim się zorientują, że tam jestem. Ale niewiele bym osiągnął. Żeby zatrzymać flotę, muszę zatrzymać Kongres. A żeby zatrzymać Kongres, muszę przejąć stery.

Ender od razu zrozumiał, co to oznacza.

— Uważasz, że znowu możesz zostać hegemonem? Niech Bóg wspomaga ludzkość, jeśli ci się uda.

— Dlaczego nie? Raz mi się udało i nie radziłem sobie najgorzej. Wiesz przecież… sam napisałeś książkę.

— To był prawdziwy Peter — odparł Ender. — Nie ty, ta zniekształcona wersja stworzona z mojej nienawiści i strachu.

Czy Peter miał w sobie dość wrażliwości, by po tych szorstkich słowach poczuć urazę? Ender miał wrażenie, przez moment przynajmniej, że twarz Petera ukazywała… co? Ból? Czy po prostu złość?

— Teraz ja jestem prawdziwym Peterem — oświadczył po tej króciutkiej przerwie. — I lepiej módl się, żebym zachował swoje talenty. W końcu, potrafiłeś dać Val geny Valentine. Może i ja jestem wszystkim, czym był Peter.

— A może świnie potrafią fruwać. Peter roześmiał się.

— Potrafiłyby, gdybyś poleciał do Zewnętrza i dostatecznie mocno w to wierzył.

— Leć zatem.

— Tak. Wiem, że chętnie się mnie pozbędziesz.

— I poszczuję cię na resztę ludzkości? Niech to będzie dla nich karą za wysłanie floty. — Ender chwycił Petera za ramię i przyciągnął blisko. — Nie myśl, że tym razem też będę bezradny. Nie jestem już małym chłopcem. Jeśli będzie trzeba, zniszczę cię.