Выбрать главу

- Doprawdy! - odparł Sherlock, wstając. - W takim razie nie powinienem być takim niedowiarkiem, by po tym, co pan powiedział, badać miejsce zdarzenia ponownie. Chciałbym jednak przejść się trochę po wrzosowisku, zanim zapadnie zmierzch, żeby jutro mieć lepszą orientację w terenie. I chyba schowam sobie tę podkowę do kieszeni, na szczęście.

Pułkownik Ross, który wykazywał oznaki zniecierpliwienia, widząc spokojny i systematyczny sposób pracy mojego towarzysza, zerknął na swój zegarek.

- Chciałbym, żeby wrócił pan ze mną, inspektorze - powiedział. - Potrzebuję pańskiej porady w kilku sprawach, a zwłaszcza w tej, czy powinniśmy powiadomić opinię publiczną o usunięciu naszego konia z listy startujących w wyścigu.

- Zdecydowanie nie! - krzyknął kategorycznie Holmes. - Zostawiłbym jego imię na liście.

Pułkownik skłonił się lekko.

- Bardzo się cieszę, mogąc poznać pańską opinię, sir - powiedział. - Po spacerze proszę przyjść do domu biednego Strakera. Udamy się wówczas razem do Tavistock.

Obaj panowie odwrócili się i odeszli, gdy tymczasem Holmes i ja ruszyliśmy wolno przez wrzosowisko. Słońce zaczęło się chować za stajniami Mapleton, a długa pochyła równina rozciągająca się tuż przed nami zabarwiła się złotem wpadającym w głęboki rdzawy brąz tam, gdzie wieczorne światło padało na zwiędłe paprocie i jeżyny. Jednakże mój towarzysz, głęboko

pogrążony w myślach, w ogóle nie dostrzegał piękna tego zjawiska.

- Tędy, Watsonie - powiedział wreszcie. - Zapomnijmy na chwilę o tym, kto zabił Johna Strakera, i ograniczmy się do rozwiązania zagadki, co stało się z koniem. Zakładając, że wyrwał się podczas walki bądź tuż po jej zakończeniu, pomyślmy, dokąd mógłby się udać? Koń to bardzo towarzyskie zwierzę. Gdyby pozostawić go samemu sobie, instynkt podpowiedziałby mu, że ma wrócić do King’s Pyland. A może poszedłby do Mapleton? Czemuż miałby sam biegać po wrzosowisku? Do tej pory z pewnością ktoś by go już spostrzegł. I dlaczego mieliby go porwać Cyganie? To prawda, że zawsze znikają, kiedy usłyszą o jakichś kłopotach, bo nie chcą, by niepokoiła ich policja, ale nie mogliby liczyć na to, że uda im się sprzedać takiego konia. Naraziliby się tylko na ogromne ryzyko, nic na tym nie zyskując. To przecież jasne.

- W takim razie gdzie jest?

- Już powiedziałem. Musiał wrócić do King’s Pyland lub pójść do Mapleton. W King’s Pyland go nie ma. A więc jest w Mapleton. Przyjmijmy to za roboczą hipotezę i zobaczmy, dokąd nas to zaprowadzi. Jak zauważył inspektor, w tej części wrzosowiska grunt jest twardy i suchy. Opada jednak w kierunku Mapleton i już stąd widać, że jest tam długie zagłębienie, które musiało być bardzo mokre w poniedziałkową noc. Jeśli nasze założenie jest słuszne, koń musiał przez nie przejść, i tam właśnie powinniśmy szukać jego śladów.

Prowadząc rozmowę, szliśmy żwawym krokiem i po kilku minutach dotarliśmy do wspomnianego zagłębienia. Na prośbę Holmesa szedłem jego prawą, on zaś lewą krawędzią. Nim jednak uszedłem pięćdziesiąt kroków, usłyszałem jego krzyk i zobaczyłem, że macha ręką, zachęcając, abym do niego podszedł. Przed nim w miękkim gruncie widoczny był wyraźny odcisk końskiej podkowy, zaś podkowa, którą wyjął z kieszeni, dokładnie do tego śladu pasowała.

- Oto dlaczego wyobraźnia jest tak cenna - powiedział Holmes. - To jedyna cecha, której brak Gregory’emu. Wyobraziliśmy sobie, co się stało, zadziałaliśmy zgodnie z naszym założeniem i przekonaliśmy się, że mamy rację. Chodźmy dalej.

Przeszliśmy przez bagnisty rów i pokonaliśmy ponad ćwierć mili suchej twardej ziemi. Dalej grunt znowu opadał, a my ponownie natrafiliśmy na ślady. Później zgubiliśmy je na kolejne pół mili, tylko po to, by znów je odnaleźć w pobliżu Mapleton. Holmes spostrzegł tropy pierwszy i zatrzymał się, wskazując na nie ręką z triumfalnym wyrazem twarzy. Obok śladów konia widoczne były ślady człowieka.

- Przedtem koń był sam! - zawołałem.

- Na to wygląda. Przedtem był sam. A to co znowu? Podwójny trop ostro zakręcał w kierunku King’s Pyland. Holmes zagwizdał pod nosem, i obaj poszliśmy w tamtą stronę. Mój przyjaciel skupił wzrok na śladach, jednak ja przypadkiem spojrzałem w bok i ku swemu zaskoczeniu odkryłem te same ślady biegnące w odwrotnym kierunku.

- Punkt dla ciebie, Watsonie - rzekł Holmes, gdy mu je pokazałem. - Zaoszczędziłeś nam długiego spaceru, który doprowadziłby nas z powrotem do naszych własnych śladów. Chodźmy za tymi drugimi.

Nie musieliśmy daleko iść. Tropy kończyły się przy brukowanej drodze przed bramą stajni Mapleton. Gdy się zbliżyliśmy, do bramy podbiegł stajenny.

- Nie życzymy tu sobie żadnych włóczęgów! - powiedział.

- Chciałem tylko zadać jedno pytanie - rzekł Holmes, wsuwając palce do kieszeni kamizelki. - Czy gdybym zamierzał się spotkać z twoim przełożonym, panem Silasem Brownem, to jutro o godzinie piątej nie byłoby za wcześnie?

- Jeżeli ktoś tu będzie, to z pewnością pan Brown, bo zawsze przychodzi wcześnie. Ale oto i on, sir! Sam będzie mógł odpowiedzieć na pańskie pytania. Nie, sir. Nie. Dziękuję panu, sir. Jeśli zobaczy, że dotykam pańskich pieniędzy, mogę stracić pracę. Może później, jeżeli będzie pan tak dobry.

Sherlock Holmes wsunął pół korony z powrotem do kieszeni. Z bramy wyszedł starszy mężczyzna z gniewnym wyrazem twarzy, wymachując trzymaną w dłoni szpicrutą.

- Co to ma znaczyć, Dawson! - zawołał. - Żadnego plotkowania! Zajmij się swoimi sprawami! A pan czego tu u diabła szuka?

- Chciałbym przez chwilę z panem porozmawiać - powiedział Holmes głosem tak słodkim, jak to tylko możliwe.

- Nie mam czasu gadać z każdym włóczęgą. Nie chcemy tutaj obcych. Odejdź pan, bo inaczej poszczuję pana psami.

Holmes pochylił się naprzód i wyszeptał coś do ucha trenera. Ten wzdrygnął się gwałtownie, a na jego twarzy pojawił się rumieniec.

- To kłamstwo! - wrzasnął. - Wierutne kłamstwo!

- Proszę bardzo! Będziemy się o to sprzeczać tutaj, gdzie wszyscy nas słyszą, czy omówimy to może w pańskim salonie?

- No dobrze. Proszę wejść, skoro pan chce.

Holmes uśmiechnął się.

- To nie potrwa dłużej niż kilka minut, Watsonie - powiedział. - A teraz, panie Brown, jestem do pańskiej dyspozycji.

Minęło dwadzieścia minut. Czerwienie wyblakły i zmieniły się w szarości, zanim Holmes i trener pojawili się ponownie. Nigdy nie widziałem, by człowiek mógł się tak bardzo zmienić jak Silas Brown, i to w tak krótkim czasie. Jego twarz była popielatoszara, na czole połyskiwały kropelki potu, a ręce trzęsły się tak bardzo, że szpicruta, którą trzymał, powiewała niczym gałązka na wietrze. Znikło też jego władcze, butne zachowanie. Szedł teraz skulony u boku mego towarzysza niczym pies przy swoim panu.

- Wykonam pańskie instrukcje. Wszystko będzie zrobione.

- Nie może być mowy o żadnym błędzie - powiedział Holmes, spoglądając na niego.

Brown skrzywił się, widząc groźbę w jego oczach.

- O nie. Żadnej pomyłki. Będzie tam. Mam go od razu zmienić czy nie?

Holmes zastanawiał się przez chwilę, a potem wybuchnął śmiechem.

- Nie, nie - powiedział. - Napiszę panu o tym. A teraz żadnych sztuczek albo.

- Och, naprawdę, może mi pan zaufać.

- Tak, też tak myślę. Cóż, jutro się do pana odezwę.

Odwrócił się na pięcie, lekceważąc drżącą dłoń Browna wyciągniętą do niego, i ruszyliśmy w kierunku King’s Pyland.

- Nigdy nie widziałem doskonalszego połączenia tyrana, tchórza i szui w jednym niż pan Silas Brown - rzekł Holmes, gdy szliśmy razem przez wrzosowisko.

- A więc to on ukrywa konia?

- Próbował mnie zagadać i jakoś się ze sprawy wykręcić, ale tak dokładnie mu opisałem, co robił tego ranka, że teraz jest przekonany, iż go obserwowałem. Na pewno zauważyłeś te dziwne charakterystyczne odciski czubków butów, gdy szliśmy po śladach, oraz to, że jego buty dokładnie im odpowiadały. No i oczywiście fakt, że żaden z jego podwładnych nie ośmieliłby się zrobić czegoś takiego. Opowiedziałem mu, że zgodnie ze swoim zwyczajem pierwszy się tu znalazł i spostrzegł obcego konia włóczącego się po wrzosowisku. Gdy do niego podszedł i ze zdumieniem rozpoznał go po białej strzałce na czole, której faworytka zawdzięcza swoje imię, zrozumiał, że los zesłał mu jedynego konia, który mógłby prześcignąć tego, na którego on postawił pieniądze. A potem zasugerowałem mu, że w pierwszym odruchu chciał odprowadzić konia do King’s Pyland, ale później jakiś diabeł mu podszepnął, że może go ukryć aż do zakończenia wyścigów. Zaprowadził więc konia z powrotem i ukrył w Mapleton. Gdy przedstawiłem mu to ze wszystkimi szczegółami, poddał się; myślał już tylko o ratowaniu własnej skóry.