jednak ramiona w błagalnym geście.
- Na Boga! Nie rób tego, Jack! - krzyknęła. - Przeczuwałam, że dzisiaj tutaj przyjdziesz. Zastanów się nad tym, ukochany! Zaufaj mi raz jeszcze, a nigdy nie będziesz miał powodów, by tego żałować.
- Już za długo ci ufałem, Effie! - zawołał stanowczym głosem jej mąż. - Puść mnie! Muszę tam wejść! Moi przyjaciele i ja załatwimy tę sprawę ostatecznie!
Odsunął ją na bok. Gdy szarpnięciem otworzył drzwi, wybiegła ku nam jakaś starsza kobieta i próbowała zagrodzić mu drogę, jednak odepchnął ją i chwilę później wszyscy byliśmy już na schodach. Grant Munro wtargnął do jasno oświetlonego pokoju na górze, my zaś wbiegliśmy tuż za nim.
Był to przytulny, ładnie urządzony pokój. Dwie świece paliły się na stole i dwie na kominku. W rogu stało biurko, przy którym siedziała, skulona, jakaś istotka wyglądająca na małą dziewczynkę. Kiedy weszliśmy, jej twarz odwrócona była w drugą stronę, dostrzegliśmy jednak, że jest ubrana w czerwoną sukienkę i ma długie białe rękawiczki. Gdy na nas spojrzała, z gardła wyrwał mi się okrzyk przerażenia. Twarz, która zwróciła się ku nam, miała bardzo dziwną sinożółtą barwę, zaś jej rysy były całkowicie pozbawione jakiegokolwiek wyrazu. Jednakże chwilę później wszystko stało się jasne. Holmes ze śmiechem przesunął dłoń za ucho dziecka i zdjął mu z twarzy maskę. Naszym oczom ukazała się czarna jak węgiel twarz małej Murzynki. W rozbawieniu błysnęła białymi zębami, widząc nasze osłupiałe miny. Ja również wybuchnąłem śmiechem, tylko Grant Munro stał jak oniemiały, wpatrując się w dziewczynkę i trzymając się ręką za gardło.
- Mój Boże! - wykrzyknął. - Co to ma znaczyć?
- Powiem ci, co to ma znaczyć! - zawołała jego żona, wpadając do pokoju z dumą i desperacją wypisanymi na twarzy. - Zmusiłeś mnie, żebym ci powiedziała, choć miałam pewność, iż będzie lepiej dla nas obojga, jeśli tego nie zrobię. Teraz musimy wspólnie znaleźć jak najlepsze rozwiązanie. Mój mąż zmarł w Atlancie. Moje dziecko przeżyło.
- Twoje dziecko?
Zdjęła z szyi duży srebrny medalion.
- Nigdy nie widziałeś, co jest w środku?
- Myślałem, że się nie otwiera.
Dotknęła sprężynki, i wieczko medalionu odskoczyło. Wewnątrz znajdował się portret mężczyzny - niezwykle przystojnego i inteligentnego, lecz o rysach twarzy ewidentnie świadczących o jego afrykańskim pochodzeniu.
- To jest John Hebron z Atlanty - powiedziała kobieta. - Najszlachetniejszy człowiek, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Żeby go poślubić, odcięłam się od własnej rasy, ale nigdy, ani przez chwilę, tego nie żałowałam. Na nieszczęście nasze jedyne dziecko odziedziczyło wygląd po jego przodkach, nie po moich. Często tak się dzieje w podobnych związkach; mała Lucy ma skórę o wiele ciemniejszą od skóry swego ojca. Ale czy ma skórę ciemną, czy jasną, i tak jest i zawsze będzie moją ukochaną córeczką.
Słysząc te słowa, dziewczynka podbiegła i uchwyciła się sukni pani Munro.
- Zostawiłam ją w Ameryce - mówiła dalej kobieta - tylko dlatego, że była słabego zdrowia i taka zmiana mogłaby jej zaszkodzić. Została powierzona opiece wiernej szkockiej służącej, która niegdyś dla nas pracowała. Nigdy, nawet przez moment, nie myślałam o tym, żeby się jej wyrzec. Kiedy jednak los sprawił, że pojawiłeś się na mojej drodze, Jacku, i kiedy cię pokochałam, bałam się powiedzieć ci o moim dziecku. Niech Bóg mi wybaczy. Przestraszyłam się, że mogę cię utracić, dlatego nie miałam odwagi ci tego wyznać.
Musiałam wybierać pomiędzy wami dwojgiem i w swej słabości odwróciłam się od mojej małej dziewczynki. Przez trzy lata ukrywałam przed tobą jej istnienie, dostawałam jednak wieści od opiekunki i wiedziałam, że wszystko u niej dobrze. W końcu jednak poczułam przemożne pragnienie, żeby znów zobaczyć moje dziecko. Walczyłam z tym, lecz na próżno.
Choć wiedziałam, jakie to ryzykowne, postanowiłam sprowadzić tu córeczkę przynajmniej na parę tygodni. Wysłałam opiekunce sto funtów i przekazałam instrukcje dotyczące tego domku, tak by zjawiła się tutaj jako sąsiadka, na pozór w żaden sposób ze mną niezwiązana. Byłam tak ostrożna, że posunęłam się nawet do tego, by kazać jej za dnia trzymać dziewczynkę w środku i zasłaniać jej twarzyczkę i dłonie, aby nawet ci, którzy zobaczą ją przez okno, nie plotkowali o czarnym dziecku w sąsiedztwie. Być może postąpiłabym mądrzej, nie będąc aż tak zapobiegliwą, lecz paraliżował mnie strach, że możesz poznać prawdę.
To ty powiedziałeś mi pierwszy, że domek jest zamieszkany. Powinnam była zaczekać, aż nadejdzie poranek, byłam jednak tak podekscytowana, że nie mogłam zasnąć i w końcu się wymknęłam, wiedząc, jak trudno cię obudzić. Ty jednak widziałeś, jak wychodzę, i tak zaczęły się moje kłopoty. Następnego dnia mogłeś już poznać moją tajemnicę, lecz ty szlachetnie postanowiłeś nie wykorzystywać swojej przewagi. Jednak trzy dni później opiekunka i dziecko ledwie zdążyły uciec przez tylne drzwi, gdy ty wpadłeś do domku od frontu. Tej nocy poznałeś wreszcie całą prawdę, pytam cię więc teraz, co się z nami stanie. Z moim dzieckiem i ze mną -złożyła dłonie, czekając na jego odpowiedź.
Upłynęło całe dziesięć minut - czas, który wydawał nam się dłużyć w nieskończoność -nim Grant Munro przerwał w końcu milczenie. Jego odpowiedź jest jedną z tych, które uwielbiam wspominać. Wziął dziewczynkę na ręce, pocałował ją, a potem, wciąż trzymając ją w objęciach, wyciągnął drugą dłoń do żony i skierował się do drzwi.
- Lepiej porozmawiajmy o tym w domu - powiedział. - Nie jestem jakimś szczególnie dobrym człowiekiem, Effie, ale myślę, że lepszym, niż sądziłaś.
Holmes i ja poszliśmy za nimi w dół alejki. Gdy już odchodziliśmy, mój przyjaciel pociągnął mnie za rękaw.
- Myślę - powiedział - że bardziej się teraz przydamy w Londynie niż w Norbury.
Nie wspomniał ani słowem o tej sprawie aż do późna w nocy, gdy z zapaloną świecą w ręce szedł do swojej sypialni.
- Watsonie - rzekł - gdybyś kiedykolwiek odniósł wrażenie, że zanadto ufam swoim zdolnościom lub poświęcam danej sprawie mniej uwagi i wysiłku, niż faktycznie na to zasługuje, proszę, szepnij mi tylko do ucha: „Norbury”, a będę ci bezgranicznie wdzięczny.
Rozdział trzeci
Pracownik biura maklerskiego
Wkrótce po tym, jak się ożeniłem, kupiłem gabinet lekarski w dzielnicy Paddington. Stary pan Farquhar, od którego go nabyłem, prowadził niegdyś doskonale prosperującą praktykę. Niestety, jego wiek oraz choroba św. Wita, jakiej się nabawił, bardzo przerzedziły grono jego pacjentów. To zupełnie naturalne, że ludzie żyją w przekonaniu, iż ten, kto leczy innych, sam powinien być zdrowy; patrzą więc krzywo na lekarza, który nie potrafi wyleczyć własnej choroby. Dlatego też gdy mój poprzednik zachorował, jego praktyka zaczęła podupadać, a dochody rzędu 1200 funtów spadły do niewielu ponad 300 rocznie. Tak było, gdy ją od niego odkupiłem. Byłem jednak pewien, że moja młodość i energia sprawią, że w ciągu kilku lat praktyka znów będzie kwitła tak jak niegdyś.
Przez trzy miesiące po jej przejęciu cały niemal czas poświęcałem pracy i rzadko widywałem mojego przyjaciela Sherlocka Holmesa. Sam byłem zbyt zajęty, by odwiedzać go na Baker Street, on zaś rzadko wychodził z domu, chyba że w sprawach zawodowych. Z tegoż powodu byłem niezmiernie zaskoczony, gdy pewnego czerwcowego ranka, odpoczywając po śniadaniu i czytając „British Medical Journal”, usłyszałem dźwięk dzwonka u drzwi, a chwilę później wysoki, nieco ostry głos mojego starego przyjaciela.
- Ach, mój drogi Watsonie - zaczął, wchodząc do pokoju. - Tak bardzo się cieszę, że cię widzę! Mam nadzieję, że pani Watson nie jest już tak roztrzęsiona jak po naszej przygodzie ze „Znakiem czterech”?