Выбрать главу

- Och, chłopcy - powiedział z wymuszonym uśmiechem. - Mam nadzieję, że was nie przestraszyłem. Choć wyglądam na silnego mężczyznę, mam słabe serce, i niewiele trzeba, aby mnie powalić. Nie wiem, jak się to panu udaje, panie Holmes, sądzę jednak, że wszyscy detektywi, czy to prawdziwi, czy wymyśleni, byliby w porównaniu z panem niczym dzieci. To pańskie życiowe powołanie, sir, może pan uwierzyć na słowo człowiekowi, który widział już trochę świata i ma za sobą kawał życia.

To właśnie ta rekomendacja, poprzedzona przesadną oceną moich zdolności, była -uwierz mi, Watsonie - pierwszą wskazówką, dzięki której zacząłem przypuszczać, że to, co do tej pory było zaledwie moją rozrywką i hobby, mogłoby się stać moim zawodem. W tamtej chwili jednak byłem zbyt zmartwiony tym, że mój gospodarz tak nagle zasłabł, abym mógł myśleć o czymkolwiek innym.

- Mam nadzieję, że nie powiedziałem nic, co mogłoby pana zmartwić - rzekłem.

- Z pewnością trafił pan w mój dość czuły punkt. Czy mogę spytać, jak się pan tego dowiedział i co jeszcze wie? - mówił teraz na wpół żartobliwym tonem, jednak w jego oczach nadal czaiło się przerażenie.

- To banalnie proste - odparłem. - Gdy odsłonił pan ramię, by wciągnąć do łodzi rybę, spostrzegłem, że w zagięciu pańskiego łokcia wytatuowane zostały litery J.A. Były nadal czytelne, jednak w znacznym stopniu zamazane. Na skórze wokół nich pojawiła się plama, więc stało się dla mnie oczywiste, że próbowano je wywabić. Osoba o tych inicjałach była niegdyś panu bardzo bliska, a potem pragnął pan o niej zapomnieć.

- Ależ pan ma oko - zawołał z westchnieniem ulgi. - Jest dokładnie tak, jak pan mówi. Nie będziemy jednak o tym rozmawiać. Spośród wszystkich duchów przeszłości najgorsze są duchy tych, których kochaliśmy. A teraz przejdźmy do sali bilardowej i spokojnie wypalmy cygara.

Począwszy od tego dnia, mimo całej swej serdeczności, jaką mnie obdarzał, pan Trevor zaczął się zachowywać z rezerwą. Nawet jego syn to zauważył. „Tak przestraszyłeś mojego starego - powiedział - że nigdy już nie będzie pewny, co wiesz, a czego nie wiesz”. Jestem przekonany, że nie chciał mi tego okazywać, jednak moje słowa tak silnie zapadły mu w pamięć, że dostrzegałem dystans w jego zachowaniu. W końcu doszedłem do wniosku, że skoro pan Trevor czuje się tak nieswojo w moim towarzystwie, najlepiej byłoby zakończyć już tę wizytę. Jednak właśnie na dzień przed moim odjazdem doszło do pewnego incydentu, który później okazał się niezwykle istotny.

Siedzieliśmy sobie we trójkę na krzesłach ogrodowych, ustawionych na trawniku, wygrzewając się w słońcu i podziwiając widok na rzekę i moczary, gdy zjawiła się pokojówka i oznajmiła, że przy drzwiach czeka pewien człowiek, który chciałby się widzieć z panem Trevorem.

- Jak się nazywa? - spytał mój gospodarz.

- Nie chciał podać swego nazwiska.

- Czego w takim razie chce?

- Twierdzi, że pan go zna i chce tylko przez chwilę z panem porozmawiać.

- W takim razie przyprowadź go tutaj.

Chwilę później pojawił się niski, przygarbiony pomarszczony człowiek. Miał na sobie rozpiętą kurtkę z rękawem poplamionym smołą, koszulę w czerwono-czarną kratę, drelichowe spodnie i ciężkie, bardzo zniszczone buty. Twarz miał chudą, ogorzałą i przebiegłą. Nieustannie się uśmiechał, ukazując nieregularną linię pożółkłych zębów, a jego pomarszczone dłonie były na wpół zaciśnięte w charakterystyczny dla marynarzy sposób. Gdy tak szedł do nas przez trawnik, powłócząc nogami, usłyszałem, że z gardła pana Trevora wydobywa się dźwięk przypominający czkawkę, po czym sędzia zerwał się z krzesła i pobiegł do domu. Wrócił po chwili, ale kiedy mnie mijał, poczułem od niego silną woń brandy.

- Cóż, mój dobry człowieku - powiedział - co mogę dla ciebie zrobić?

Marynarz stał, patrząc na niego ze zmarszczonymi brwiami, z tym samym nieprzyjemnym uśmiechem na twarzy.

- Nie znasz mnie? - zapytał.

- Wielkie nieba! Ty musisz być Hudson! - powiedział pan Trevor zaskoczonym tonem.

- Zgadza się, sir. To ja, Hudson - odparł żeglarz. - No cóż, minęło ponad trzydzieści lat, odkąd ostatni raz pana widziałem. Jak widzę, ma pan piękny dom. A ja nadal wyjadam z beczek solone mięso.

- Przekonasz się, że nie zapomniałem o starych czasach - zawołał pan Trevor i, podchodząc do marynarza, powiedział coś do niego po cichu. - Idź, proszę, do kuchni - ciągnął dalej głośno - a tam będziesz mógł się najeść i napić do syta. Jestem pewien, że znajdę dla ciebie jakieś zajęcie.

- Dziękuję, sir - odparł marynarz, dotykając czoła. - Właśnie skończyłem dwuletni okres pływania na frachtowcu, na którym w dodatku brakowało załogi, i bardzo mi się przyda wypoczynek. Tak właśnie sobie myślałem, że odpocznę albo u pana Beddoesa, albo tutaj.

- Ach - zawołał Trevor. - Wiesz, gdzie przebywa pan Beddoes?

- Ależ oczywiście, sir. Wiem, gdzie są wszyscy moi starzy przyjaciele - odparł z ponurym uśmiechem mężczyzna i niedbałym krokiem ruszył za pokojówką w kierunku kuchni. Pan Trevor wymamrotał coś o tym, że kiedyś, gdy był jeszcze poszukiwaczem złota, pływał z tym człowiekiem na jednym statku; potem zostawił nas na trawniku i wszedł do domu. Godzinę później, gdy i my weszliśmy do środka, zobaczyliśmy, że pijany w sztok leży rozciągnięty na sofie w jadalni. Cały ten incydent wywarł na mnie wyjątkowo paskudne wrażenie, i wcale nie żałowałem, gdy następnego dnia opuszczałem Donnithorpe. Czułem, że moja obecność musiała się stać dla mojego przyjaciela krępująca.

Wszystko to miało miejsce w ciągu pierwszego miesiąca moich długich wakacji. Wróciłem do Londynu na stancję, gdzie spędziłem kolejnych siedem tygodni, przeprowadzając parę eksperymentów z zakresu chemii organicznej. Jednak pewnego dnia, późną jesienią, gdy wakacje dobiegały już końca, dostałem telegram od mojego przyjaciela. Zaklinał mnie, bym przyjechał do Donnithorpe, twierdząc, że bardzo potrzebuje mojej pomocy i rady. Oczywiście rzuciłem wszystko, czym się zajmowałem, i ponownie wyruszyłem na północ.

Wyjechał po mnie dwukółką na stację; wystarczyło jedno spojrzenie, i już wiedziałem, że ostatnie dwa miesiące musiały być dla niego bardzo ciężkie. Schudł, miał zatroskaną twarz i zatracił ten głośny, radosny sposób bycia, tak niegdyś dla niego typowy.

- Ojciec umiera - rzucił, i były to pierwsze słowa, które wypowiedział.

- To niemożliwe! - zawołałem. - Co się stało?!

- Apopleksja. Jest o krok od śmierci. Nie mam nawet pewności, czy gdy dojedziemy do domu, zastaniemy go jeszcze przy życiu.

Jak zapewne przypuszczasz, Watsonie, przeraziły mnie te nieoczekiwane wieści.

- Jak to się stało? Dlaczego? - spytałem.

- Ach! O to właśnie chodzi. Wskakuj do środka. Omówimy to podczas jazdy. Pamiętasz tego faceta, który zjawił się wieczorem, na dzień przed twoim odjazdem?

- Bardzo dobrze.

- Wiesz, kogo tego dnia wpuściliśmy do swego domu?

- Nie mam pojęcia.

- To wcielony diabeł, Holmesie! - zawołał.

Wpatrywałem się w niego zdumiony.

- Tak, to prawdziwy diabeł. Od tego czasu nie przeżyliśmy ani jednej spokojnej godziny. Ani jednej! Ojciec wciąż nie może się pozbierać po tamtym wieczorze, a teraz jeszcze uchodzi z niego życie, i jego serce jest złamane. A wszystko przez tego przeklętego Hudsona!

- Ale jak on mógł do tego doprowadzić?

- To jest właśnie to, czego tak bardzo pragnę się dowiedzieć. Mój dobry, uczynny stary ojciec. Jak on mógł wpaść w szpony takiego łotra! Ale, Holmesie, tak bardzo się cieszę, że przyjechałeś. Mam wielkie zaufanie do twego osądu sytuacji i twej dyskrecji, i wiem, że będziesz mógł mi doradzić najlepiej, jak potrafisz.