Выбрать главу

Ostrzeżenie było krótkie i lakoniczne. Odczytałem je mojemu towarzyszowi:

Wszystko skończone. Hudson nas wydał. Jedyne, co możemy zrobić, to natychmiast zniknąć.

Victor Trevor ukrył twarz w drżących dłoniach.

- Tak, to musi być to - powiedział. - To gorsze niż śmierć, bo oznacza również hańbę. Ale co oznaczają zwroty „główni łowczy” i te „samice bażantów”?

- Nie mają żadnego wpływu na treść wiadomości, ale dla nas mogą oznaczać bardzo dużo, jeśli nie mamy innego sposobu, by dowiedzieć się, kto był nadawcą. Jak widzisz, najpierw napisał: „Wszystko. skończone.” i tak dalej. Potem, żeby ukryć wiadomość w ustalonym z góry szyfrze, musiał w każdym zdaniu wpisać dowolne trzy słowa. W naturalny sposób użyłby wyrazów, które pierwsze przyszły mu na myśl, a skoro tak wiele z nich odnosi się do zwierzyny, możemy raczej mieć pewność, że albo jest zapalonym myśliwym, albo interesuje go hodowla. Wiesz coś o tym Beddoesie?

- Teraz, kiedy o tym mówimy - odparł mój przyjaciel - przypomniałem sobie, że mój nieszczęsny ojciec miał od niego stałe zaproszenie na polowania odbywające się na jego terenie każdej jesieni.

- A więc niewątpliwie to od niego pochodzi ta notatka - powiedziałem. - Teraz pozostaje nam tylko się dowiedzieć, jakiż to sekret był w posiadaniu tego marynarza Hudsona i dlaczego zawisła groźba nad głowami tych dwóch zamożnych i szanowanych ludzi.

- Niestety, Holmesie, obawiam się, że to wstydliwa i grzeszna tajemnica! - zawołał Victor. - Nie zamierzam jednak mieć przed tobą żadnych sekretów. Oto oświadczenie sporządzone przez mego ojca, gdy już wiedział, że grozi mu bezpośrednie niebezpieczeństwo ze strony Hudsona. Znalazłem je w tej japońskiej szafce, tak jak powiedział lekarz. Weź je i odczytaj mi, proszę, bo nie mam siły ani odwagi, by zrobić to samemu.

Watsonie, te dokumenty, które leżą teraz przed tobą, są tymi samymi, które wówczas podał mi mój towarzysz. Odczytam je tobie, tak jak odczytałem jemu tamtej nocy w starym gabinecie. U góry widnieje tytuł: „Niektóre szczegóły podróży brygantyny «Gloria Scott» od opuszczenia przez nią Falmouth dnia 8 października 1855 r. aż do chwili jej zatonięcia na 15°20’ szerokości północnej, 24°14’ długości zachodniej dnia 6 listopada”. Dokument miał formę listu i brzmiał jak następuje:

Mój drogi, kochany synu! Teraz, gdy hańba zaczyna rzucać swój cień na ostatnie lata mojego życia, mogę napisać ci szczerze i uczciwie, że to nie lęk przed prawem, przed utratą mojej pozycji w kraju czy też przed moim upadkiem w oczach wszystkich, którzy mnie znali, najbardziej rani moje serce, lecz myśl o tym, że będziesz musiał się za mnie wstydzić - ty, który mnie kochasz i który, jak mam nadzieję, rzadko miałeś powody, by czuć do mnie coś innego niż szacunek. Jeśli jednak dosięgnie mnie cios, który stale mi zagrażał, pragnę, abyś to przeczytał i dowiedział się bezpośrednio ode mnie, jak wielka jest moja wina. Z drugiej strony, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie (oby Bóg Wszechmogący na to pozwolił!), to wówczas, gdyby jakimś zbiegiem okoliczności zdarzyło się, że list ten pozostanie niezniszczony i dostanie się w twoje ręce, zaklinam cię na wszystko, co uważasz za święte, na pamięć twojej kochanej matki i na całą miłość, jaka nas łączyła, abyś cisnął go w ogień i już nigdy o nim nie myślał.

A więc, jeżeli już przeczytałeś te wiersze, będzie to oznaczało, że ujawniono całą prawdę

0 mnie i że wygnano mnie z własnego domu lub też - co bardziej realne, bo wiesz, że mam słabe serce - jestem martwy, a śmierć na zawsze zamknęła mi usta. Tak czy inaczej czas na ukrywanie tajemnic już minął, i każde słowo, które zapisuję, jest absolutnie szczere. Przysięgam ci to z tą samą mocą, z jaką pragnę łaski.

Mój drogi chłopcze, w rzeczywistości nie nazywam się Trevor. W czasach mojej młodości zwano mnie James Armitage, i pewnie teraz rozumiesz, jaki szok przeżyłem parę tygodni temu, gdy twój przyjaciel z college’u zwrócił się do mnie w taki sposób, jak gdyby udało mu się odkryć mój sekret. To właśnie jako Armitage zostałem zatrudniony w londyńskim banku,

1 jako Armitage’a skazano mnie za złamanie prawa i wydalono z mojego kraju. Nie myśl o mnie źle, mój chłopcze. To był tak zwany honorowy dług, który musiałem spłacić, i aby to zrobić, skorzystałem z cudzych pieniędzy, będąc pewnym, że uda mi się je zwrócić, zanim ktokolwiek odkryje ich brak. Prześladował mnie jednak straszliwy pech. Pieniądze, na które liczyłem, nigdy do mnie nie trafiły, a przedwczesny audyt kont ujawnił spowodowany przeze mnie deficyt. Sprawa mogła zostać rozpatrzona łagodniej, jednak trzydzieści lat temu egzekwowanie prawa było o wiele bardziej surowe niż teraz. W dwudziestym trzecim roku mojego życia znalazłem się, skuty jak bandyta, wraz z trzydziestoma siedmioma innymi skazańcami, pod pokładem brygantyny „Gloria Scott”, płynącej do Australii.

Był rok 1855. Wojna krymska osiągnęła punkt kulminacyjny, a stare łodzie wykorzystywane wcześniej do przewozu skazańców były w większości używane do transportowania ludzi i ładunku na Morzu Czarnym. Rząd był więc zmuszony wywozić więźniów mniejszymi i mniej nadającymi się do takich celów statkami. Żaglowiec „Gloria Scott”, którym wcześniej przewożono herbatę z Chin, był jednak przestarzałym statkiem o ciężkim dziobie i szerokim kadłubie, dlatego zastąpiły go nowsze klipry. Miał wyporność pięćset ton; oprócz trzydziestu ośmiu kryminalistów niósł na swym pokładzie dwudziestu sześciu członków załogi, osiemnastu żołnierzy, kapitana, trzech matów, lekarza, kapelana i czterech strażników. Tak więc w dniu, w którym wyruszyliśmy z Falmouth, na jego pokładzie znajdowało się niemal sto dusz.

Przegrody pomiędzy celami skazańców były dość cienkie i kruche, a nie, jak to zwykle miało miejsce na statkach przystosowanych do transportu więźniów, wykonane z grubych dębowych desek. Człowiek, z którym sąsiadowałem od strony rufy, był skazańcem, na którego zwróciłem szczególną uwagę, gdy prowadzono nas na nabrzeże. Był to młody mężczyzna o gładkiej, pozbawionej zarostu twarzy, długim cienkim nosie i tak mocnych szczękach, że mógłby nimi łupać orzechy. Głowę trzymał wysoko, wyprostowana postawa świadczyła

0 jego niezależności, szedł dumnym krokiem, przykuwając uwagę swym niecodziennym wzrostem. Nie przypuszczam, by którykolwiek z nas sięgał mu głową do ramienia, i jestem pewien, że nie mógł być niższy niż sześć i pół stopy. Dziwne było wśród tylu smutnych

1 zmęczonych twarzy ujrzeć oblicze tak pełne energii i determinacji. Ten widok przywodził mi na myśl ognisko, które ktoś rozpalił pośrodku śnieżnej zamieci. Byłem więc rad, gdy się dowiedziałem, że nasze cele sąsiadują ze sobą, a ucieszyłem się jeszcze bardziej, kiedy w samym środku nocy usłyszałem tuż przy uchu jakiś szept i odkryłem, że udało mu się wyciąć otwór w desce, która nas dzieliła.

- Witaj, przyjacielu! - powiedział. - Jak się nazywasz i za co tu trafiłeś? Odpowiedziałem mu i spytałem, z kim rozmawiam.