Выбрать главу

- Jestem Jack Prendergast - odparł - i na Boga, zanim skończy się nasza znajomość, będziesz błogosławił tę chwilę, kiedy mnie poznałeś.

Słyszałem wcześniej o jego sprawie, bo stała się ona wielką sensacją w całym kraju jakiś czas przed moim aresztowaniem. Pochodził z dobrej rodziny i był obdarzony wielkimi zdolnościami, miał jednak nieuleczalnie zły charakter i stworzył niezwykle pomysłowy system oszustw, dzięki którym udało mu się wyłudzić ogromne sumy pieniędzy od największych londyńskich kupców.

- Ha, ha! Pamiętasz moją sprawę! - powiedział z dumą.

- Zaiste. Świetnie ją pamiętam.

- W takim razie może pamiętasz również, co było w niej takiego dziwnego?

- Nie, a co takiego?

- Dostało mi się prawie ćwierć miliona, prawda?

- Tak mówiono.

- Ale nikt ich nigdy nie odzyskał, co?

- Tak.

- No cóż, jak myślisz? Gdzie są te pieniądze? - spytał.

- Nie mam pojęcia - powiedziałem.

- Tutaj, w mojej kieszeni - zawołał. - Na Boga! Mam więcej funtów, niż ty masz włosów na głowie. A gdy masz pieniądze, synku, i wiesz, jak się z nimi obchodzić i je rozdzielać, wtedy możesz zrobić wszystko. A teraz nie myślisz chyba, że człowiek, który może zrobić wszystko, będzie wycierał spodnie, siedząc w śmierdzącej ładowni takiej spleśniałej starej trumny, osranej przez szczury i przeżartej przez korniki. Nie, nie, mój drogi panie! Taki człowiek potrafi o siebie zadbać i zadba też o swoich kamratów. Możesz mi wierzyć! Tylko się go trzymaj, a jestem gotów przysiąc, że wyciągnie cię z tego bagna.

Mówił do mnie w tym stylu, i na początku myślałem, że to nic nie oznacza. Jednak po chwili, kiedy już mnie sprawdził i uroczyście zaprzysiągł, dał mi do zrozumienia, że zorganizował spisek, aby przejąć kontrolę nad statkiem. Uknuło go kilkunastu więźniów, jeszcze zanim wsiedli na pokład. Prendergast był ich przywódcą, zaś potężną motywacją dla wszystkich były jego pieniądze.

- Mam wspólnika - powiedział. - Niesamowity z niego człowiek. Wierny i lojalny jak pies. To on ma całą kasę. I jak sądzisz, gdzie jest w tej chwili? Jest kapelanem na tej łajbie! Tak, tak, kapelanem. Nie inaczej! Wszedł na pokład w tym swoim czarnym ubranku, z papierami bez zarzutu i taką ilością pieniędzy w szkatułce, że mógłby kupić całą tę krypę od kilu aż po czubek masztu. Załoga jest mu całkowicie wierna. Ciałem i duszą. Mógłby ich wszystkich kupić parę razy i zrobił to, jeszcze zanim się zaokrętowali. Ma też w kieszeni dwóch strażników i Mereera, drugiego mata, a przekupiłby pewnie samego kapitana, gdyby sądził, że jest on tego wart.

- Co w takim razie musimy robić? - spytałem.

- A jak myślisz? - odparł. - Sprawimy, że kurtki tych żołnierzy staną się wkrótce bardziej czerwone niż wtedy, gdy wyszły spod krawieckiej igły.

- Ale oni są uzbrojeni - powiedziałem.

- I my też będziemy, mój chłopcze. Mamy mnóstwo pistoletów, starczy dla każdego z nas, i jeśli nie uda nam się przejąć tego statku ze wsparciem załogi, to znaczy, że powinni nas wszystkich wysłać do jakiegoś internatu dla panienek. Pogadaj dziś w nocy ze swoim towarzyszem z celi na lewo i sprawdź, czy możemy mu ufać.

Zrobiłem tak, jak mi kazał, i dowiedziałem się, że mój drugi sąsiad to młody mężczyzna, który podobnie jak ja został skazany za fałszerstwa. Wówczas nazywał się Evans (potem też zmienił nazwisko; teraz jest zamożnym i szanowanym człowiekiem; mieszka na południu Anglii). Był gotów przystąpić do spisku, ponieważ widział w tym jedyny sposób ratunku dla nas; nim przepłynęliśmy zatokę, zaledwie dwóch spośród wszystkich skazańców nie było wtajemniczonych. Jeden z nich był niespełna rozumu, dlatego nie odważyliśmy się mu zaufać; drugi chorował na żółtaczkę, i nie mógł nam się do niczego przydać.

Od samego początku mieliśmy przeczucie, że nic nie może nam przeszkodzić w przejęciu statku. Załoga była zbieraniną łotrów, specjalnie w tym celu wyselekcjonowanych. Fałszywy kapelan przychodził do nas, żeby wskazać nam właściwą drogę, i miał ze sobą czarną torbę, rzekomo pełną religijnych pism. Pojawiał się jednak tak często, że nim upłynął trzeci dzień podróży, każdy z nas miał już schowany pod łóżkiem pilnik, dwa pistolety, funt prochu i dwadzieścia kul. Dwóch strażników było wspólnikami Prendergasta, a drugi mat był jego prawą ręką. Przeciwko sobie mieliśmy tylko kapitana, dwóch pozostałych matów, dwóch strażników, porucznika Martina, jego osiemnastu żołnierzy i doktora. Choć wydawało się, że niczym nie ryzykujemy, postanowiliśmy, iż nie zaniedbamy żadnych środków bezpieczeństwa i uderzymy nagle, w środku nocy. Doszło jednak do tego szybciej, niż planowaliśmy.

Pewnego wieczoru, mniej więcej w trzecim tygodniu po opuszczeniu portu, doktor przyszedł zbadać jednego ze skazańców, który chorował. Gdy oparł się dłonią o jego pryczę, wymacał pod nią pistolety. Gdyby zachował spokój, być może udałoby mu się zdemaskować cały spisek, ale był to mały nerwowy jegomość, krzyknął, zaskoczony, i tak pobladł, że więzień od razu zorientował się, co się dzieje, i natychmiast się na niego rzucił. Nim doktor zdążył ostrzec resztę, był już zakneblowany i leżał związany na pryczy. Ponieważ drzwi prowadzące na pokład zostawił otwarte, wybiegliśmy przez nie pędem. Zastrzeliliśmy dwóch strażników, a potem kaprala, który nadbiegł, żeby zobaczyć, co się dzieje. Drzwi mesy pilnowało kolejnych dwóch żołnierzy, ale ich muszkiety były chyba nienaładowane, bo nie oddali do nas ani jednego strzału i padli martwi, próbując umocować bagnety.

Potem pognaliśmy do kabiny kapitana. Gdy próbowaliśmy się dostać do środka, zza drzwi dobiegł nas huk wystrzału. Kapitan leżał na podłodze z mózgiem rozsmarowanym na mapie Atlantyku przymocowanej do stołu, nad nim stał kapelan, a z lufy jego pistoletu unosił się dym. Obu matów obezwładniła załoga, wydawało się zatem, że cała sprawa jest zakończona.

Mesa sąsiadowała z kabiną kapitana, i wszyscy się w niej stłoczyliśmy. Opadliśmy na kanapy, krzycząc jeden przez drugiego, oszołomiła nas bowiem świadomość odzyskania wolności. Dookoła stały skrzynie. Wilson, fałszywy kapelan, roztrzaskał jedną z nich i wyciągnął kilkanaście butelek sherry. Obtłukliśmy szyjki butelek, rozlaliśmy trunek do szklanek i właśnie byliśmy w środku zabawy, gdy w jednej chwili, bez żadnego ostrzeżenia, ogłuszył nas huk muszkietów, a pomieszczenie wypełnił tak gęsty dym, że nie widzieliśmy, co się dzieje po drugiej stronie stołu.

Kiedy dym się rozwiał, mesa wyglądała jak jedna wielka ruina. Wilson i ośmiu innych skazańców wili się na podłodze. Do tej pory robi mi się niedobrze, gdy przypomnę sobie krew wymieszaną z brązową sherry rozlaną na stole. Ten widok tak nas oszołomił, że chyba byśmy się poddali, gdyby nie Prendergast. Ryknął niczym zraniony buhaj i rzucił się do drzwi, a za nim wszyscy, którzy zostali przy życiu. Wybiegliśmy na zewnątrz, a tam, na rufie, stał porucznik i jego dziesięciu ludzi. Świetliki nad stołem w mesie były nieco uchylone, a oni do nas przez nie strzelali. Podbiegliśmy do nich, zanim zdążyli przeładować broń; choć walczyli jak mężczyźni, mieliśmy nad nimi przewagę, i po pięciu minutach walka dobiegła końca. Mój Boże! Nigdy wcześniej nie widziałem takiej jatki! Prendergast szalał niczym wcielony diabeł, chwytał żołnierzy, jakby byli dziećmi, i ciskał ich za burtę, żywych czy martwych. Był tam bardzo ciężko ranny sierżant, który ciągle płynął przed siebie i przez zaskakująco długi czas utrzymywał się na powierzchni, dopóki ktoś z litości nie przestrzelił mu głowy.

Gdy walka dobiegła końca, przy życiu nie pozostał żaden z naszych przeciwników oprócz strażników, matów i doktora. To właśnie oni stali się przyczyną wielkiej kłótni, jaka się rozpętała. Byliśmy bardzo szczęśliwi, że odzyskaliśmy wolność, jednak nie chcieliśmy mieć na sumieniu dalszych morderstw. Zabijać uzbrojonych w muszkiety żołnierzy to jedno, ale stać obok i patrzeć, jak z zimną krwią morduje się ludzi, to zupełnie coś innego. Ośmiu z nas, pięciu skazańców i trzech marynarzy, stwierdziło, że nie zamierzamy brać w tym udziału. Nic jednak nie było w stanie przekonać Prendergasta i tych, którzy byli po jego stronie. Twierdził, że możemy czuć się bezpiecznie tylko wówczas, gdy ukończymy tę brudną robotę, i oświadczył, że nie zamierza pozostawić przy życiu nikogo, kto mógłby zjawić się w sądzie. O mały włos nie podzieliliśmy losu naszych jeńców, w końcu jednak Prendergast oświadczył, że jeśli chcemy, możemy wziąć szalupę i odpłynąć.