Выбрать главу

Przyjęliśmy tę propozycję z wielką ulgą, bo robiło nam się już słabo od tej krwi, i dobrze wiedzieliśmy, że nim to wszystko się skończy, sytuacja znacznie się pogorszy. Każdy z nas dostał marynarskie ubranie, a do łodzi wrzucono beczułkę wody, dwie baryłki - jedną z prowiantem, a drugą z sucharami - oraz kompas. Prendergast dał nam też mapę, nakazując, że mamy mówić, iż jesteśmy rozbitkami ze statku, który zatonął na piętnastym stopniu szerokości północnej i dwudziestym stopniu długości zachodniej, a potem przeciął linę i pozwolił nam odpłynąć.

A teraz, mój drogi synu, dochodzę do najbardziej zaskakującej części mojej historii. Marynarze podciągnęli na czas walki żagiel na fokrei, ale teraz, gdy odpływaliśmy, znów go opuścili, i brygantyna zaczęła się od nas oddalać, ponieważ z północnego wschodu powiał lekki wiatr. Nasza łódź unosiła się i opadała na ogromnych falach, a Evans i ja, jako najbardziej wykształceni z całej jej załogi, siedzieliśmy nad mapami, ustalając naszą pozycję i rozważając, do którego brzegu należy się skierować. Nie było to łatwe zadanie, bo Zielony Przylądek znajdował się jakieś pięćset mil na północ od nas, zaś wybrzeże Afryki - mniej więcej siedemset mil na wschód. A ponieważ wiatr wiał w kierunku północnym, doszliśmy do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem będzie żeglowanie w kierunku Sierra Leone, i w tamtą stronę się skierowaliśmy. Tymczasem brygantyna znikała już prawie po naszej sterburcie. Gdy na nią patrzyliśmy, ujrzeliśmy nagle chmurę czarnego dymu, wyrastającą nad linią horyzontu niczym monstrualne drzewo. Chwilę później do naszych uszu dobiegł huk, głośny niczym uderzenie pioruna, a gdy dym się nieco rozwiał, nie pozostał nawet ślad po „Glorii Scott”. W jednej chwili zawróciliśmy naszą łódź i z całych sił popłynęliśmy do miejsca katastrofy, o której świadczyły

wciąż unoszące się na wodzie pozostałości.

Nim dotarliśmy na miejsce, upłynęła cała godzina, zaczęliśmy więc się obawiać, że przybyliśmy za późno, by kogokolwiek uratować. Roztrzaskana szalupa, parę skrzyń i drewniane fragmenty omasztowania unoszące się i opadające na falach wskazały nam miejsce, gdzie zatonął statek. Nie dostrzegliśmy ani śladu życia, więc zrozpaczeni zawróciliśmy. Wtedy jednak usłyszeliśmy wołanie o pomoc i w pewnej odległości dostrzegliśmy fragment wraku, którego kurczowo trzymał się jakiś mężczyzna. Gdy wciągnęliśmy go na pokład szalupy, okazało się, że to młody marynarz o nazwisku Hudson, tak poparzony i wyczerpany, że aż do następnego poranka nie był w stanie opowiedzieć nam, co się stało.

Przypuszczam, że po tym jak odpłynęliśmy, Prendergast i jego banda zaczęli zabijać pozostałych przy życiu jeńców. Najpierw zastrzelili dwóch strażników i wyrzucili ich ciała za burtę. Podobny los spotkał też trzeciego mata. Potem Prendergast zszedł na międzypokład i własnymi rękoma poderżnął gardło biednemu lekarzowi. Kiedy pierwszy mat, odważny i energiczny człowiek, zobaczył zbliżającego się do niego skazańca z zakrwawionym nożem w ręce, uwolnił się z więzów, które jakimś cudem udało mu się poluzować, rzucił się biegiem przez pokład i wskoczył do pomieszczeń na rufie. Dwunastu więźniów z pistoletami w rękach znalazło go z pudełkiem zapałek w dłoni siedzącego nad otwartą beczką prochu, jedną ze stu przewożonych na pokładzie. Krzyknął, że jeśli ktokolwiek spróbuje mu coś zrobić, wysadzi statek w powietrze. Chwilę później doszło do eksplozji, ale Hudson był przekonany, że spowodowała ją raczej jakaś zabłąkana kula któregoś ze skazańców niż zapałka rzucona przez mata. W każdym razie niezależnie od prawdziwej przyczyny był to koniec „Glorii Scott” i całej tej hałastry, która ją przejęła.

Mój drogi chłopcze, tak pokrótce przedstawia się ta straszliwa historia, w którą byłem zamieszany. Następnego dnia wziął nas na pokład bryg „Hotspur” płynący do Australii, a jego kapitan bez problemu uwierzył, że jesteśmy rozbitkami, którym udało się przetrwać po zatonięciu statku pasażerskiego. Admiralicja doszła do wniosku, że „Gloria Scott” zaginęła gdzieś na morzu; jej prawdziwy los na zawsze pozostał tajemnicą. Po spokojnej podróży „Hotspur” wysadził nas w Sydney, gdzie obaj z Evansem zmieniliśmy nazwiska i udaliśmy się na złotonośne pola. Znaleźliśmy się w tłumie przybyszy z całego świata, dzięki czemu bez problemu zatraciliśmy naszą poprzednią tożsamość. Reszty nie muszę już opowiadać. Świetnie nam się powodziło, podróżowaliśmy po świecie, a potem powróciliśmy do Anglii jako zamożni mieszkańcy kolonii i nabyliśmy posiadłości ziemskie. Przez ponad dwadzieścia lat wiedliśmy spokojne i pożyteczne życie, mając nadzieję, że nasza przeszłość została na zawsze pogrzebana. Wyobraź więc sobie, co musiałem czuć, gdy ujrzałem tego marynarza, który do nas przyszedł. Natychmiast rozpoznałem w nim człowieka, którego uratowaliśmy z wraku. W jakiś sposób udało mu się nas wyśledzić i odnaleźć i postanowił sobie, że nas zastraszy. Teraz pojmujesz już pewnie, dlaczego starałem się go nie drażnić, i w pewnej mierze rozumiesz lęk, który mnie prześladuje od czasu, gdy Hudson zostawił mnie w spokoju i udał się z pogróżkami do swojej drugiej ofiary.

Poniżej napisano pismem tak chwiejnym, że ledwie można było je odczytać:

Beddoes napisał szyfrem, że H. wszystko wyśpiewał. Słodki Boże, zlituj się nad naszymi duszami!

Właśnie taką dramatyczną historię odczytałem tamtej nocy młodemu Trevorowi. Gdy mój druh ją usłyszał, był załamany. Wyjechał potem do Teraju, gdzie został plantatorem herbaty. Podobno dobrze mu się tam wiedzie. Jeśli chodzi o marynarza i Beddoesa, nie słyszano o nich więcej od dnia, w którym został wysłany list z ostrzeżeniem. Obaj zniknęli, zupełnie jakby rozpłynęli się w powietrzu. Nikt też nie złożył doniesienia na policji, a to oznacza, że Beddoes uznał pogróżkę Hudsona za czyn już dokonany. Ktoś widział Hudsona, jak kręcił się po okolicy, a policja podejrzewa, że musiał zabić Beddoesa i uciec. Jeśli o mnie chodzi, jestem przeświadczony, że było dokładnie na odwrót. Najprawdopodobniej to Beddoes, doprowadzony do ostateczności, pewny, że go zdradzono, zemścił się na Hudsonie, a następnie zbiegł z kraju, zabierając ze sobą tyle pieniędzy, ile udało mu się zgromadzić. Takie są fakty w tej sprawie, mój drogi Watsonie; jeśli więc uznasz, że warto je zamieścić w twojej kronice, są teraz do twojej dyspozycji. Zrób z nimi, co tylko zechcesz.

Rozdział piąty

Rytuał Musgrave’ów

Mój przyjaciel Sherlock Holmes miał niezwykle precyzyjny i usystematyzowany sposób myślenia; ubierał się raczej zwyczajnie i skromnie. Niemniej był jednym z najgorszych bałaganiarzy, jakiego kiedykolwiek poznałem. I bynajmniej nie chodzi o to, że moje przyzwyczajenia w tym względzie można by uznać za konwencjonalne. Trudy i niebezpieczeństwa pracy w Afganistanie, w połączeniu z moimi artystycznymi skłonnościami, sprawiły, że podchodzę do porządku znacznie swobodniej, niż przystoi lekarzowi. W moim przypadku istnieją pewne granice. Kiedy jednak widzę człowieka, który trzyma swoje cygara w koszu na węgiel, tytoń w czubku perskiego pantofla, a listy, na które jeszcze nie odpowiedział, przybija scyzorykiem do drewnianej półki nad kominkiem, zaczynam wierzyć, że sam jestem niezwykle pedantyczny. Zawsze byłem zdania, że ćwiczenia w strzelaniu z pistoletu odbywają się z reguły na wolnym powietrzu. Pewnego razu gdy Holmes znajdował się w tym dziwnym nastroju, w jaki od czasu do czasu popadał, zastałem go siedzącego w fotelu z palcem na spuście i setką naboi Boxera pod ręką. Strzelając na wprost, ozdabiał przeciwległą ścianę dziurami po kulach, które utworzyły litery V.R.2 tchnące patriotyzmem. Wierzcie mi, nie skorzystały na tym ani atmosfera, ani wygląd naszego pokoju.