Выбрать главу

- Dziewięć do siedmiu! - krzyknął wartownik.

- Siedem do pięciu! - odkrzyknął szybko Jefferson Hope, przypominając sobie odzew, który podsłuchali w ogrodzie.

- Jedźcie, i niech Pan was prowadzi! - odparł z góry głos.

Za jego stanowiskiem ścieżka stawała się szersza, a konie mogły przejść w kłus. Oglądając się za siebie, zobaczyli samotnego strażnika, opierającego się o swoją broń, i zrozumieli, że minęli właśnie najdalej wysunięty posterunek ludu wybranego. Przed nimi była wolność.

Rozdział piąty

Anioły Zemsty

Przez całą noc szlak wiódł ich krętymi wąwozami i wąskimi ścieżkami pośród skał. Nieraz gubili drogę, jednak dzięki doskonałej znajomości tych gór, jaką posiadał Hope, zawsze bezpiecznie wracali na szlak. Gdy nastał świt, rozpostarł się przed nimi cudowny i piękny, lecz dziki widok. Ze wszystkich stron otaczały ich zwieńczone śniegami szczyty, wznoszące się jeden za drugim aż po horyzont. Skaliste zbocza po obu stronach drogi były tak strome, że modrzewie i sosny jakby wisiały nad ich głowami, i wydawało się, iż jeden podmuch wiatru wystarczy, by runęły na nich w dół. Obawy te nie były zresztą tylko złudzeniem, bo jałowa dolina była gęsto usiana głazami i drzewami, które spadły z urwiska. Nawet wtedy, gdy przejeżdżali, ogromna skała runęła z łoskotem w dół, a dźwięk ten obudził echo w cichych wąwozach i przestraszył zmęczone konie, które rzuciły się galopem do przodu.

Gdy nad horyzontem na wschodzie zaczęło powoli wstawać słońce, ośnieżone wierzchołki gór rozpalały się jeden po drugim niczym lampiony, aż wreszcie wszystkie zapłonęły czerwonym blaskiem. Ten wspaniały spektakl uradował serca trójki uciekinierów, dodając im nowej energii. Przy dzikim rwącym potoku, płynącym przez wąwóz, zatrzymali się na postój, napoili konie, a sami zjedli pospiesznie śniadanie. Lucy i jej ojciec chętnie odpoczywaliby dłużej, ale Jefferson Hope był nieubłagany.

- Do tej pory na pewno ruszyli już za nami w pościg - powiedział. - Teraz wszystko zależy od nas. Kiedy już dotrzemy bezpiecznie do Carson, będziemy mogli odpoczywać do końca życia.

Przez cały ten dzień przedzierali się wąwozami, a wieczorem, według ich obliczeń, byli o ponad trzydzieści mil od swoich wrogów. Nocą zatrzymali się pod występem skalnym, gdzie można było schronić się przed zimnym wiatrem. Przytuleni do siebie, aby było im cieplej, spali przez kilka godzin. Jednak nim nadszedł świt, znów byli w drodze. Nie było żadnych oznak pościgu, i Jefferson Hope zaczął myśleć, że znaleźli się już chyba poza zasięgiem tej strasznej wrogiej organizacji. Nie zdawał sobie jednak sprawy, jak daleko sięga jej stalowy uścisk i jak szybko ich dosięgnie i zmiażdży.

Mniej więcej w połowie drugiego dnia ucieczki zaczęły kończyć się ich skąpe zapasy żywności. Myśliwego jednak to nie niepokoiło. W górach można było upolować zwierzynę, a on już wiele razy musiał zdawać się na swoją strzelbę dla zaspokojenia własnych potrzeb.

Wybrawszy dobrze osłonięte miejsce, ułożył stos z kilku suchych gałęzi i rozpalił ogień, przy którym jego towarzysze mogli się ogrzać. Znajdowali się teraz niemal pięć tysięcy stóp nad poziomem morza, powietrze było tu ostre i zimne. Spętawszy konie i pożegnawszy się z Lucy, zarzucił na ramię strzelbę i wyruszył na poszukiwanie zwierzyny. Przeszedłszy kilka kroków, obejrzał się i ujrzał starego mężczyznę i dziewczynę skulonych nad płonącym ogniem, a za nimi - stojące nieruchomo konie. Po chwili skały zasłoniły mu ten widok.

Przeszedł parę mil przez kolejne wąwozy, nie znajdując żadnej zwierzyny, choć poznał po zdartej korze drzew i innych oznakach, że w okolicy było wiele niedźwiedzi. Wreszcie, po jakichś dwóch czy trzech godzinach bezowocnych poszukiwań, zrezygnowany, zaczął myśleć

0 powrocie, kiedy, spojrzawszy w górę, ujrzał widok, który wypełnił jego serce przyjemnym drżeniem. Na krawędzi skalnego występu, jakieś trzysta czy czterysta stóp nad nim, stało zwierzę z wyglądu przypominające owcę, lecz uzbrojone w parę gigantycznych rogów. Muflon kanadyjski, bo tak nazywają się te zwierzęta, był prawdopodobnie strażnikiem stada ukrytego przed oczyma myśliwego. Na szczęście jednak szedł w przeciwną stronę, i muflon go nie zauważył. Przypadając do ziemi, oparł strzelbę o skałę, długo i starannie mierzył, a następnie pociągnął za spust. Zwierzę podskoczyło do góry, przez chwilę szło chwiejnym krokiem samą krawędzią przepaści, a potem z łoskotem stoczyło się w dół do doliny.

Muflon był taki duży, że nie dało się go nieść w całości, myśliwy musiał zadowolić się tylko tym, że wyciął udziec i mięso z boku. Zarzuciwszy na ramię swą zdobycz, ruszył w drogę powrotną. Zbliżał się zmierzch. Ledwie jednak przeszedł parę kroków, zdał sobie sprawę z czekających go trudności. W zapale łowieckim zawędrował daleko poza wąwozy, które były mu znane, i nie było mu łatwo odnaleźć ścieżkę, którą wybrał, idąc na polowanie. Dolina, w której się znalazł, dzieliła się na wiele małych wąwozów, te zaś na jeszcze mniejsze, które były do siebie tak podobne, że nie sposób było je odróżnić. Szedł jednym z nich przez ponad milę, aż dotarł do górskiego strumienia. Był pewien, że nigdy wcześniej go nie widział. Przekonany, że skręcił w niewłaściwy wąwóz, spróbował iść innym, jednak z tym samym skutkiem. Zmierzch zapadał szybko, i było już prawie ciemno, nim wreszcie znalazł się w znajomym wąwozie. Jednak i tu nie było mu łatwo iść właściwą drogą, bo księżyc jeszcze nie wzeszedł, a wysokie urwiska po obu stronach sprawiały, że było tu jeszcze ciemniej. Obładowany zdobyczą

1 zmęczony całodziennym wysiłkiem, brnął naprzód, dodając sobie otuchy myślą, że każdy krok zbliżał go do Lucy i że niósł ze sobą tyle mięsa, iż starczy im jedzenia na resztę podróży.

Dotarł do wylotu wąwozu, w którym ich pozostawił. Nawet w ciemności był w stanie rozpoznać zarysy urwiska po obu jego bokach. Pomyślał, że na pewno niecierpliwie na niego czekają, bo nie było go przez niemal pięć godzin. Rozradowany, przysunął dłonie do ust i głośno krzyknął, a echo w dolinie powtórzyło ten dźwięk. Zatrzymał się i nasłuchiwał odpowiedzi. Nie usłyszał jednak nic prócz własnego krzyku, który odbijał się w ścianach ponurych wąwozów i powracał do jego uszu powtarzany niezliczoną ilość razy. Znów krzyknął, głośniej niż poprzednio, i ponownie nie dobiegł go nawet szept przyjaciół, których niedawno tu zostawił. Opanował go niejasny, nieokreślony strach, popędził naprzód, porzucając w szaleńczym biegu swą cenną zdobycz.

Gdy wyminął ostatnie skały, zobaczył miejsce, gdzie wcześniej płonęło ognisko. Nadal dymił się popiół, lecz najwyraźniej nikt nie doglądał ognia od czasu, gdy poszedł na polowanie. Wokół panowała martwa cisza. Jego lęk zaczął zmieniać się w pewność, pobiegł więc dalej. Przy dogasającym ognisku nie było ani jednej żywej istoty. Mężczyzna, dziewczyna, konie - wszystko znikło. Było aż nazbyt oczywiste, że pod jego nieobecność doszło do jakiegoś strasznego nieszczęścia. Nieszczęścia, które dotknęło ich wszystkich, nie pozostawiając żadnych śladów.

Zdumiony i porażony tym ciosem, Jefferson Hope poczuł, że kręci mu się w głowie. Musiał oprzeć się o swoją strzelbę, żeby nie upaść na ziemię. Był jednak z natury człowiekiem czynu. Szybko doszedł do siebie po tej chwilowej niemocy. Wyciągnąwszy z tlącego się ogniska na wpół spalone polano, rozdmuchał płomień i przy pomocy tej pochodni zaczął badać ślady. Ziemia wokół cała była zryta kopytami koni, co świadczyło o tym, że uciekinierów dogoniła duża grupa jeźdźców, a kierunek śladów wskazywał, że wszyscy zawrócili w stronę Salt Lake City. Czy porwali ze sobą oboje jego towarzyszy? Jeffersonowi Hope’owi udało się już niemal przekonać samego siebie, że tak właśnie się stało, gdy jego wzrok padł na coś, co sprawiło, że dreszcz przeszedł mu po plecach. W pobliżu obozu, trochę na uboczu, wznosił się niski kopiec czerwonawej ziemi, którego z całą pewnością nie było tam wcześniej. Nie było żadnych wątpliwości - to świeżo wykopany grób. Gdy młody myśliwy podszedł bliżej, zobaczył wbity w ziemię patyk, w którego rozszczepionym zakończeniu umocowano kartkę papieru. Napis na kartce był krótki, lecz treściwy: