- A jakim cudem udało się panu to osiągnąć?
- Niech pan zajrzy do akt sądowych, sir. Opłaca się to przeczytać. Frankland przeciwko Morlandowi, Sąd Ławy Królewskiej. Kosztowało mnie to dwieście funtów, ale uzyskałem przychylny werdykt.
- I skorzystał pan na tym?
- Nic, sir. Absolutnie nic. Mogę z dumą stwierdzić, że nie miałem w tej sprawie własnego interesu. Działam wyłącznie z poczucia publicznego obowiązku. Nie wątpię na przykład, że dziś ludzie z Fernworthy spalą moją kukłę. Ostatnim razem, kiedy to zrobili, powiedziałem policji, że powinni powstrzymać te haniebne praktyki. Jednak policja w tym hrabstwie jest beznadziejna: nie zapewniono mi żadnej ochrony, choć mam do niej prawo. Sprawa Frankland przeciwko królowej zwróci uwagę społeczeństwa. Powiedziałem im, że jeszcze pożałują tego, jak mnie potraktowali, i moje słowa już się sprawdziły.
- W jaki sposób? - spytałem.
Twarz starca przybrała tajemniczy wyraz.
- Ponieważ mógłbym im powiedzieć to, czego tak bardzo chcieliby się dowiedzieć. Jednak nic mnie nie przekona do tego, by w jakikolwiek sposób pomóc tym draniom.
Niecierpliwie poszukiwałem jakiejś wymówki, dzięki której mógłbym się uwolnić od jego gadaniny, teraz jednak gorąco zapragnąłem usłyszeć więcej na ten temat. Poznałem już trochę naturę tego starego dziwaka i byłem przekonany, że każdy wyraz zainteresowania z mojej strony byłby najlepszym sposobem, by powstrzymać go od zwierzeń.
- Zapewne chodzi o jakiegoś kłusownika, prawda? - spytałem obojętnym tonem.
- Ha, ha! Mój chłopcze! To o wiele ważniejsza sprawa. A co powiesz na więźnia na wrzosowisku?
Poderwałem się na nogi.
- Nie chce pan chyba powiedzieć, że wie pan, gdzie on jest? - spytałem.
- Może i dokładnie nie wiem, ale jestem pewien, że mógłbym pomóc policji wreszcie go ująć. Nigdy nie przyszło panu do głowy, że najlepsza metoda, by złapać zbiega, to dowiedzieć się, skąd bierze jedzenie? I że w ten sposób można go wyśledzić?
Z całą pewnością Frankland zdawał się być niepokojąco blisko poznania prawdy.
- Bez wątpienia - odparłem - ale skąd pan wie, że on jest gdzieś tutaj na wrzosowisku?
- Wiem to, bo widziałem na własne oczy posłańca, który zanosi mu jedzenie.
Poczułem ucisk w żołądku z obawy o Barrymore’a. Gdyby znalazł się na łasce i niełasce
tego przekornego wścibskiego starca, miałby poważne problemy. Słysząc jednak jego kolejną uwagę, odetchnąłem z ulgą.
- Być może zaskoczy pana wiadomość, że jedzenie zanosi mu jakieś dziecko. Codziennie widzę tego chłopca przez mój teleskop na dachu. Przechodzi zawsze tą samą ścieżką i o tej samej godzinie. A do kogo miałby iść, jeśli nie do tego zbiega?
To był doprawdy łut szczęścia! Stłumiłem jednak wszelkie oznaki zainteresowania. Dziecko! Barrymore mówił, że naszemu nieznajomemu jedzenie nosił jakiś chłopiec. To na niego, a nie na ślad zbiegłego więźnia natknął się Frankland. Jeśli uda mi się wyciągnąć od niego wszystko, co wie, być może oszczędzi mi to długich i trudnych poszukiwań. Tymczasem pozorne niedowierzanie i obojętność były ewidentnie moimi najsilniejszymi kartami.
- Powiedziałbym, że jest o wiele bardziej prawdopodobne, iż to syn jakiegoś pasterza. Zapewne zanosi ojcu obiad na wrzosowisko.
Najmniejsza oznaka czyjegoś sprzeciwu potrafiła całkowicie wyprowadzić z równowagi tego starego despotę. Spojrzał na mnie nieżyczliwym wzrokiem, a jego szare bokobrody najeżyły się jak u rozeźlonego kocura.
- Doprawdy, sir! - powiedział, wskazując na ciągnące się w oddali wrzosowisko. - Widzi pan Black Tor, tam dalej? No dobrze. A widzi pan to niskie wzgórze, jeszcze dalej, to porośnięte głogiem? To najbardziej kamienista część całego wrzosowiska. Czy to jest miejsce, w którym mógłby rozbić swój obóz jakiś pasterz? Pańska sugestia, sir, wydaje się być wyjątkowo absurdalna.
Odparłem potulnie, że powiedziałem to, nie znając wszystkich faktów. Moja uległość sprawiła mu przyjemność i doprowadziła do dalszych zwierzeń.
- Sir, może pan być pewien, że muszę mieć bardzo mocne dowody, zanim wyrobię sobie zdanie na jakiś temat. Nieraz widywałem tego chłopca z zawiniątkiem. Codziennie, a czasem nawet dwa razy dziennie, mogłem. Ale chwileczkę, doktorze Watson. Czy mnie oczy mylą, czy też w tej chwili coś się porusza na tamtym stoku?
Od wzgórz dzielił nas spory dystans, jednak wyraźnie dostrzegłem małą ciemną plamkę poruszającą się na tle matowej szarości i zieleni.
- Proszę za mną, sir! Proszę! - zawołał Frankland, rzucając się w górę po schodach. -Zobaczy go pan na własne oczy i sam oceni.
Teleskop, potężne urządzenie zamontowane na trójnogu, znajdował się na płaskim dachu budynku. Frankland zmrużył jedno oko i wydał z siebie okrzyk zadowolenia.
- Szybko, szybko, doktorze Watson! Zanim przejdzie na drugą stronę wzgórza!
Chłopiec, którego zobaczyłem, był z całą pewnością małym łobuziakiem niosącym
w ręku niewielkie zawiniątko. Brnął powoli pod górę. Gdy dotarł do grzbietu wzniesienia, przez chwilę widziałem na tle zimnego błękitnego nieba jego skromnie odzianą postać.
Rozglądał się wokół, niepewnie i ukradkowo, jak ktoś obawiający się pościgu. Potem zniknął za wzgórzem.
- I co?! Miałem rację?
- Z całą pewnością ten chłopiec wypełnia jakieś tajemnicze zadanie.
- A jakie to zadanie, zgadłby nawet wiejski posterunkowy! Ale ja nie pisnę im o tym ani słowa. I pana również, doktorze Watson, zobowiązuję do zachowania tajemnicy. Ani słowa! Rozumie pan?
- Jak pan sobie życzy.
- Haniebnie mnie potraktowali. Po prostu haniebnie. Gdy wyjdą na jaw fakty w sprawie Frankland przeciw królowej, spodziewam się, że krajem wstrząśnie fala oburzenia. Nic mnie nie skłoni, bym w jakikolwiek sposób miał pomagać policji. Jeśli chodzi o nich, to ci łajdacy mogliby spalić nawet mnie, a nie moją kukłę. Ależ proszę jeszcze zostać! Niech pan pomoże mi opróżnić karafkę wina dla uczczenia tej wspaniałej okazji!
Oparłem się jednak wszelkim namowom mego gospodarza i odwiodłem go od zamiaru odprowadzenia mnie do domu. Dopóki byłem w zasięgu jego wzroku, trzymałem się drogi, potem skręciłem na przełaj przez wrzosowisko i udałem się w kierunku kamienistego wzgórza, za którego grzbietem zniknął chłopiec. Wszystko wydawało się układać po mojej myśli, i przysiągłem sobie, że przez własne lenistwo lub brak wytrwałości nie zmarnuję szansy, którą los rzucił mi pod nogi.
Gdy dotarłem do szczytu wzgórza, słońce chyliło się już ku zachodowi. Długie zbocza poniżej były po jednej stronie złocistozielone, po drugiej skrywały się w szarych cieniach. W dali nad horyzontem unosiła się lekka mgiełka, z której wyłaniały się fantastyczne kształty Belliver i Vixen Tor. Nad tą ogromną przestrzenią nie było słychać żadnego dźwięku, nie widać też było żadnego ruchu. Tylko wysoko na błękitnym niebie szybował wielki szary ptak. Zapewne mewa albo kulik. Wyglądało na to, że jesteśmy, on i ja, jedynymi żywymi istotami pomiędzy ogromną kopułą nieba a ciągnącym się poniżej pustkowiem. Ta jałowa sceneria, poczucie samotności oraz tajemniczość i waga mojego zadania napełniły me serce chłodem. Chłopca nigdzie nie było widać. Jednak niżej, w dolinie pomiędzy wzgórzami, majaczył krąg starych kamiennych domostw, pośrodku których stała chata mająca jeszcze na tyle dobry dach, by mógł on stanowić ochronę przed niepogodą. Gdy ją ujrzałem, serce zabiło mi mocniej w piersiach. To musi być ta nora, w której czai się nieznajomy. Nareszcie udało mi się trafić na jego kryjówkę! Jego sekret był teraz na wyciągnięcie ręki.