Выбрать главу

Podszedł do domu, przystanął przy drzwiach i z całej siły zapukał. Drzwi się otworzyły, i McMurdo ujrzał niespodziewanie młodą i wyjątkowo piękną kobietę, sądząc z wyglądu, Niemkę: była blondynką o jasnych włosach, z którymi cudnie kontrastowały jej piękne ciemne oczy. Przyglądała się nieznajomemu, zdziwiona i przyjemnie zaskoczona, co sprawiło, że jej jasna twarz oblała się rumieńcem. Na tle jaskrawego światła, które padało przez otwarte drzwi, wydała się Jackowi McMurdo pięknym obrazem, tym cudowniejszym, że tak bardzo się różnił od ponurego i obskurnego otoczenia. Piękny fiołek rosnący na jednej z tych czarnych hałd żużlu nie mógłby bardziej zaskoczyć. Mężczyzna był tak oczarowany, że stał bez słowa i patrzył na nią, w końcu dziewczyna przerwała milczenie.

- Myślałam, że to ojciec - powiedziała z lekkim, miłym dla ucha niemieckim akcentem. -Przyszedł pan do niego? Jest w mieście, ale powinien wrócić za chwilę.

McMurdo dalej wpatrywał się w nią, nie kryjąc podziwu, aż, zmieszana, spuściła oczy pod jego władczym spojrzeniem.

- Nie, panienko - powiedział w końcu. - Nie śpieszy mi się, by go zobaczyć. Polecono mi wasz dom, teraz jestem pewien, że będzie mi odpowiadał.

- Szybko się pan decyduje. - Roześmiała się.

- Każdy by tak uczynił, no chyba że byłby ślepy - odparł.

Uśmiechnęła się, słysząc komplement.

- Proszę wejść, sir - powiedziała. - Jestem Ettie Shafter, córka pana Shaftera. Moja matka nie żyje, a ja zajmuję się prowadzeniem domu. Może pan usiąść tam w salonie przy piecu i poczekać, aż wróci mój ojciec. Ach! Oto i on. A więc może pan z nim od razu wszystko załatwić.

Ścieżką wiodącą do domu wlókł się krępy starszy mężczyzna. McMurdo wyjaśnił mu w kilku słowach, z jaką sprawą przybywa. Pewien człowiek o nazwisku Murphy podał mu w Chicago adres pana Shaftera; Murphy natomiast dostał go od kogoś innego. Stary Shafter długo się nie zastanawiał. Nieznajomy nie targował się, od razu się zgodził na wszystkie warunki. Najwyraźniej miał sporo pieniędzy. Uzgodnili, że będzie miał pokój z wyżywieniem za siedem dolarów tygodniowo, płatne z góry.

I w ten właśnie sposób McMurdo, który sam przyznawał, że uciekał przed wymiarem sprawiedliwości, zamieszkał pod dachem Shafterów. Był to pierwszy krok, który miał doprowadzić do długiej i mrocznej serii wydarzeń, jakie znalazły swoje zakończenie w dalekim kraju.

Rozdział drugi

Mistrz loży

McMurdo umiał robić wrażenie. Gdziekolwiek się pojawił, ludzie szybko się o nim dowiadywali. Po tygodniu stał się zdecydowanie najważniejszą osobą w domu Shafterów. Mieszkało tam około tuzina innych gości; byli to uczciwi sztygarze i zwykli sprzedawcy, a więc ludzie zupełnie innego pokroju niż ten młody Irlandczyk. Kiedy wszyscy się zbierali wieczorami, zawsze opowiadał najlepsze dowcipy, prowadził najbardziej błyskotliwie rozmowy i najpiękniej śpiewał. Był typem serdecznego przyjaciela, obdarzonym magnetyzmem, który wprawiał w dobry humor wszystkich wokół niego.

Od czasu do czasu jednak, podobnie jak w wagonie kolejowym, wpadał nagle w gniew, budząc respekt, a nawet strach wśród tych, z którymi obcował. Okazywał też ostentacyjną pogardę dla prawa i jego przedstawicieli, co bardzo cieszyło niektórych spośród gości hotelowych, innych zaś napawało lękiem.

Od początku nie ukrywał, że córka właściciela domu zdobyła jego serce, gdy zobaczył ją po raz pierwszy i dostrzegł jej wdzięk i urodę. Spoglądał na nią, nie kryjąc podziwu. Był też zalotnikiem, któremu nie brakowało tupetu. Już drugiego dnia wyznał dziewczynie, że ją kocha, i od tego czasu ciągle zapewniał o swoim uczuciu, absolutnie nie zwracając uwagi na to, co mówiła, by go zniechęcić.

- Ktoś inny? - wykrzykiwał. - Tym gorzej dla niego! Niech uważa! Czy mam przez kogoś stracić moją życiową szansę i wszystko, czego pragnie moje serce?! Możesz mi dalej odmawiać, Ettie, ale przyjdzie taki dzień, kiedy wreszcie powiesz „tak”, jestem młody i mogę poczekać.

Był również niebezpiecznym uwodzicielem ze swą gładką irlandzką mową i czarującymi pochlebstwami. Wyczuwały się w nim doświadczenie i tajemniczość, które zwykle przyciągają kobiety, wzbudzając najpierw zainteresowanie, a potem miłość. Potrafił mówić o łagodnych dolinach hrabstwa Monagham, skąd pochodził, o pięknej dalekiej wyspie, niewysokich wzgórzach i zielonych łąkach, które wydawały się jeszcze piękniejsze, gdy patrzyło się na nie oczyma wyobraźni, żyjąc w tym brudnym, zasypanym śniegiem miejscu.

Dobrze poznał życie w miastach na północy, w Detroit, w obozach drwali w Michigan i w Chicago, gdzie pracował w tartaku. Napomykał przy tym o czymś tak romantycznym, o tak dziwnych i osobistych rzeczach, które przytrafiły mu się w tym wielkim mieście, że otwarcie nie

można było o nich mówić.

Opowiadał smutnym głosem, że musiał stamtąd nagle wyjechać, zerwać wszystkie więzi, uciec w świat, który był mu obcy, i o tym, jak dotarł do tej ponurej doliny. Ettie słuchała go, a jej ciemne oczy błyszczały, pełne współczucia i sympatii; te dwa uczucia potrafią bardzo szybko i w naturalny sposób przerodzić się w miłość.

McMurdo był człowiekiem wykształconym, otrzymał więc pracę tymczasową jako księgowy. Przez większą część dnia przebywał poza pensjonatem i jak do tej pory nie znalazł jeszcze okazji, by zgłosić się do mistrza loży Prześwietnego zakonu wolnych ludzi. O tym uchybieniu przypomniał jednak Mike Scanlan, człowiek poznany w pociągu, który pewnego wieczoru złożył mu wizytę. Scanlan, niski nerwowy mężczyzna o czarnych oczach i ostrych rysach, wydawał się zadowolony, że znów widzi Johna. Po paru szklankach whisky wyłuszczył mu, z czym przyszedł.

- Posłuchaj, McMurdo - powiedział. - Zapamiętałem sobie twój adres, więc pomyślałem, że wpadnę. Dziwi mnie, że do tej pory nie przedstawiłeś się mistrzowi loży. Dlaczego nie spotkałeś się jeszcze z mistrzem McGintym?

- Musiałem znaleźć sobie pracę. Byłem zajęty.

- Dla niego musisz znaleźć czas, nawet jeśli zabraknie ci go na wszystko inne. Wielkie nieba, człowieku! Byłeś głupcem, że pierwszego ranka, jak tylko przyjechałeś, nie poszedłeś od razu do Union House i nie zgłosiłeś się do loży. Jeśli mu się narazisz. Nie wolno ci! To wszystko.

McMurdo zdziwił się nieco.

- Należę do loży od ponad dwóch lat, Scanlan, ale nigdy nie słyszałem, by wynikały z tego tak pilne obowiązki.

- Może w Chicago tego nie ma.

- Przecież tutaj też to samo towarzystwo.

- Tak uważasz?

Scanlan utkwił wzrok w swym rozmówcy i długo mu się przyglądał. Spojrzenie miał złowrogie.

- A tak nie jest?

- Odpowiesz mi na to za miesiąc. Słyszałem, że po tym, jak wysiadłem z pociągu, pogadałeś z gliniarzami.

- A jak się tego dowiedziałeś?

- Obiło mi się o uszy. W tych stronach wszystko szybko staje się wiadomym, i dobre,

i złe.

- Cóż, owszem, wygarnąłem tym psom, co o nich myślę.

- Na Boga, spodobasz się McGinty’emu!

- A co, on też nienawidzi policji?

Scanlan wybuchnął śmiechem.

- Idź się z nim zobaczyć, chłopcze - rzekł, zbierając się do wyjścia. - Jak tego nie zrobisz, to on zacznie nienawidzić ciebie, a nie policję. Posłuchaj przyjacielskiej rady i pójdź tam natychmiast.

Tak się złożyło, że jeszcze tego samego wieczoru McMurdo odbył podobną rozmowę ze swym gospodarzem. Czy doszło do niej dlatego, że młody człowiek stał się bardziej natarczywy w stosunku do Ettie, czy też ojciec dziewczyny o powolnym, lecz dobrodusznym niemieckim umyśle wreszcie to zauważył, właściciel pensjonatu zaprosił Johna do swego pokoju i zaczął bez ogródek:

- Wydaje mi się, mój panie, że podoba ci się moja Ettie. Czy nie tak? A może się mylę?