Ettie zerwała się na nogi, zmieszana i przestraszona.
- Cieszę się, że pana widzę, panie Baldwin - powiedziała. - Przyszedł pan wcześniej, niż myślałam. Proszę wejść i się rozgościć.
Baldwin stał z rękoma opartymi na biodrach, patrząc na McMurdo.
- Kto to jest? - spytał szorstko.
- To mój przyjaciel. Nowy gość w naszym pensjonacie. Panie McMurdo, chciałabym przedstawić pana Baldwina.
Młodzieńcy niechętnie skłonili głowy.
- Sądzę, że panna Ettie opowiadała panu, jak to z nami jest? - spytał Baldwin.
- Nie słyszałem, żeby coś was łączyło.
- Doprawdy? To zaraz pan usłyszy. Mówię panu, że ta młoda dama jest moja, więc może pan pójść sobie teraz na spacer. Wieczór doprawdy jest wspaniały.
- Dziękuję, ale nie mam ochoty na spacer.
- Tak? - w dzikich oczach mężczyzny płonął gniew. - A może ma pan ochotę się bić, panie gościu?
- Tak, mam! - zawołał McMurdo, zrywając się na równe nogi. - Nic nie sprawiłoby mi większej przyjemności.
- Na boga, John! Na Boga! - zawołała nieszczęsna zrozpaczona Ettie. - Och John, John! On ci zrobi krzywdę!
- A więc mówisz do niego John, tak? - spytał Baldwin, klnąc pod nosem. - Już przeszliście na ty?!
- Och Ted, bądź rozsądny. Bądź miły. Ze względu na mnie, Ted, jeśli kiedykolwiek mnie kochałeś. Okaż trochę serca i wybacz mu.
- Myślę, Ettie, że gdybyś zostawiła nas samych, moglibyśmy załatwić to miedzy sobą -rzekł cicho McMurdo. - A może, panie Baldwin, przejdzie się pan ze mną za róg? Mamy dziś piękny wieczór, a za następną przecznicą jest trochę wolnego miejsca.
- Załatwię cię i nawet sobie rąk nie pobrudzę - odparł Baldwin. - Zanim z tobą skończę, będziesz żałował, że twoja noga postała kiedykolwiek w tym domu.
- No to załatwmy to od razu! - krzyknął McMurdo.
- Sam wybiorę właściwy czas, mój panie. Zostaw to mnie. Patrz! - Nagle podwinął rękaw i pokazał dziwny znak na przedramieniu, który wyglądał jak wypalone znamię. Był to trójkąt wpisany w koło. - Wiesz, co to znaczy?
- Nie wiem, i nic mnie to nie obchodzi.
- No to się dowiesz. Obiecuję ci to. I nie będziesz miał okazji się zestarzeć. Może panna Ettie opowie ci o tym co nieco. A co do ciebie, Ettie, wrócisz do mnie na kolanach. Słyszysz, dziewczyno, na kolanach! I wtedy powiem ci, jaka będzie twoja kara. Zasiałaś ziarno i sama zbierzesz swoje plony, już ja tego dopilnuję. - Rzucił obojgu wściekłe spojrzenie, po czym odwrócił się na pięcie, i chwilę później drzwi zatrzasnęły się za nim.
Przez moment dziewczyna i McMurdo stali w milczeniu. Następnie Ettie objęła go.
- Och, John, jaki ty byłeś odważny! Ale to na nic. Musisz uciekać! Dziś w nocy, jeszcze dziś w nocy! To twoja jedyna nadzieja. On cię zabije. Wyczytałam to w tych jego strasznych oczach. Jaką będziesz miał szansę, jeśli napadnie cię ich tuzin? Co zdziałasz przeciw mistrzowi McGinty’emu i całej potędze loży, która za nim stoi?
McMurdo uwolnił się z jej objęć, pocałował ją i łagodnie popchnął na krzesło.
- Siądź, acushla, siądź. Nie martw się o mnie i się nie bój. Sam jestem członkiem loży. Właśnie powiedziałem o tym twojemu ojcu. Wcale nie jestem lepszy od innych, więc nie rób ze mnie świętego. Może teraz, kiedy tyle o mnie wiesz, też mnie znienawidzisz?
- Nienawidzić cię, John? Nigdy wżyciu nie mogłabym cię znienawidzić! Słyszałam, że jeśli się należy do loży w innych miejscach, nie ma w tym nic złego. Tylko tutaj tak jest. Dlaczego miałabym źle o tobie myśleć? Ale skoro należysz do loży, John, dlaczego nie pójdziesz i nie zaprzyjaźnisz się z mistrzem McGintym? Och, pośpiesz się, John, pośpiesz się! Porozmawiaj z nim pierwszy, bo inaczej te psy będą cię ścigać.
- Myślałem o tym - rzekł McMurdo. - Pójdę tam od razu i załatwię to. Powiedz swemu ojcu, że dziś jeszcze tu przenocuję, a jutro rano znajdę sobie jakąś inną kwaterę.
Bar McGinty’ego, ulubione miejsce rozrywki dla wszystkich twardzieli w mieście, był zatłoczony jak zwykle. Sam McGinty wydawał się jowialnym człowiekiem, co przysparzało mu popularności. W rzeczywistości była to tylko maska, która skrywała bardzo wiele. Aby jednak przyciągnąć klientów do swego baru, wystarczyła nie jego sława, lecz lęk, jaki McGinty wzbudzał w całym mieście i w całej, długiej na trzydzieści mil dolinie, a nawet za górami po obu jej stronach. Nikt nie mógł bowiem pozwolić sobie na to, by nie spróbować pozyskać jego przychylności.
Oprócz owej tajemnej władzy, którą, jak powszechnie wierzono, wykorzystywał w tak bezwzględny sposób, był również wysokim urzędnikiem, radnym miejskim i komisarzem do spraw dróg, wybranym na to stanowisko głosami łotrów i cwaniaków, którzy w zamian za poparcie liczyli na korzyści. Koszty wyceny gruntów i podatki były ogromne, prace publiczne notorycznie zaniedbywane, przekupieni rewidenci nie sprawdzali zbyt dokładnie ksiąg rachunkowych, a przyzwoici obywatele byli tak sterroryzowani, że gotowi byli znosić ten publiczny szantaż, płacić i trzymać język za zębami, inaczej przytrafiłoby im coś złego.
I tak z roku na rok diamentowe spinki mistrza McGinty’ego stawały się coraz większe, złote łańcuszki na wspaniałej kamizelce - coraz cięższe, a jego zakład ciągle się rozrastał; wydawało się, że lada chwila zajmie całą stronę rynku.
McMurdo pchnął wahadłowe drzwi prowadzące do baru i wkroczył w tłum mężczyzn. Powietrze było tu gęste od dymu i ciężkich oparów alkoholu, wnętrze jasno oświetlone, a wielkie lustra na każdej ze ścian w bogato pozłacanych ramach odbijały i wzmacniały jaskrawe światło lamp. Kilku barmanów w samych koszulach ciężko pracowało, mieszając drinki dla gości, którzy otaczali szeroką, obitą mosiądzem ladę.
Przy samym jej końcu stał wysoki potężny, mocno zbudowany mężczyzna. Opierał się plecami o bar, a w kąciku ust tkwiło cygaro. Był to sam McGinty: olbrzym o czarnej grzywie, z brodą sięgającą aż do kości policzkowych i bujną czupryną kruczoczarnych włosów opadającą mu aż na kołnierzyk. Skórę miał śniadą jak Włosi, a jego dziwne czarne oczy bez blasku w połączeniu z lekkim zezem nadawały mu szczególnie złowrogi wygląd.
Wszystko w tym mężczyźnie - doskonałe proporcje ciała, przyjemne rysy i bezpośredniość - pasowały do tej jowialnej serdeczności, którą promieniował. Ktoś, kto przyjrzałby mu się uważniej, mógłby powiedzieć, że to bezceremonialny, szczery człowiek o dobrym sercu, choć jego słowa mogły się wydawać nieco obcesowe. Dopiero w chwili, kiedy te martwe, ciemne oczy, głębokie i bezlitosne, spojrzały na kogoś, ten kulił się, czując, że właśnie stanął twarzą w twarz z uśpionym, nieskończonym złem - i to tysiąckroć bardziej śmiercionośnym, bo stała za nim siła, przebiegłość i odwaga.
Przypatrzywszy się dobrze temu człowiekowi, McMurdo ze swą zwykłą beztroską zuchwałością ruszył w jego stronę, rozpychając się łokciami, aż dotarł do małej grupki „dworzan” przymilających się potężnemu mistrzowi i śmiejących się na całe gardło z jego dowcipów. Śmiałe szare oczy młodego nieznajomego bez lęku spojrzały zza okularów w nieruchome ciemne oczy tego drugiego. McGinty wbijał w niego spojrzenie.
- Cóż, młody człowieku, nie przypominam sobie twojej twarzy.
- Jestem tu nowy, panie McGinty.
- Nie jesteś na tyle nowy, by nie tytułować odpowiednio dżentelmena, z którym rozmawiasz.
- To radny McGinty - dobiegł jakiś głos z grupki.
- Przepraszam, panie radny. Jeszcze nie wiem, jak tu się sprawy mają. Poradzono mi jednak, bym się z panem spotkał.
- No więc spotkałeś się ze mną. Widzisz mnie. I co o mnie myślisz?
- Za wcześnie o tym mówić. Jeśli pańskie serce jest równie silne jak ciało, a dusza równie piękna jak twarz, to o nic lepszego bym nie prosił - rzekł McMurdo.